Mądrość starych Polaków

Mądrość starych Polaków

Szkoda, że IPN nie czyta wydawanych przez siebie autorów

Dziesięć lat po zakończeniu II wojny światowej Wacław Jędrzejewicz pisał do Michała Sokolnickiego: „Nie można zawsze przeciwstawiać się temu, co się dzieje w kraju w dziedzinach niezwiązanych z ustrojem komunistycznym i polityką moskiewską. Pozytywne osiągnięcia kraju, które niewątpliwie mają miejsce przy dzisiejszym reżymie, są naszą wspólną wartością: ich i nas, tu, na emigracji. Teatr, sztuka, nowe talenty, zdobycze polskiej nauki, istotne osiągnięcia gospodarcze, o ile nie są związane z utrwalaniem systemu komunistycznego, mogą i powinny być podkreślane na rynku międzynarodowym, gdyż wykazują one siły Polski, a silna Polska ma więcej szans na zyskanie poparcia świata niż słaba”.

Ten fragment korespondencji dwóch starych piłsudczyków – bliskich współpracowników marszałka jeszcze z czasów I wojny światowej – ukazał się niedawno w zbiorze wydanym przez Instytut Pamięci Narodowej („»Dobrze jest pomyśleć w takich czasach, co zrobiłby Piłsudski«. Listy Wacława Jędrzejewicza i Michała Sokolnickiego”. Opracował, wstępem i przypisami opatrzył Krzysztof Kloc, IPN, Kraków-Warszawa 2022, s. 158).

Na wspólne konto

Szkoda, że dzisiejszy Instytut Pamięci Narodowej nie czyta wydawanych przez siebie autorów. A może jednak czyta, tylko uważa, że dziś, ponad trzy dekady po zmianie ustroju i odzyskaniu pełnej suwerenności, nie ma potrzeby wskazywać na „pozytywne osiągnięcia kraju” w epoce Polski Ludowej? Bo IPN-owscy historycy obraz tamtej epoki mają jasny i prosty: Polska pod sowiecką okupacją, antynarodowe rządy komunistów przywiezionych na sowieckich czołgach, zbrodnicza ubecja i esbecja (plus jeszcze bardziej złowrogie, bo tajemnicze służby wojskowe), wszechobecna agentura, no i rzecz jasna walka z Kościołem i religią. Poza tym kanonem określeń niewiele interesuje młodych pracowników IPN: kultura, nauka, oświata, gospodarka, przemiany społeczne, życie codzienne – to nie są tematy godne „pamięci narodowej”.

A przecież Wacław Jędrzejewicz – przedwojenny minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, po wojnie założyciel Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku – pisząc powyższe słowa w roku 1955, nie miał żadnej pewności, w jakim kierunku potoczą się losy Polski. Jednak już po Jałcie, w momencie zakończenia wojny, dla wszystkich ludzi myślących było jasne, że naród polski znów będzie żył we własnym państwie – a nie w sowieckiej republice, jak Litwini, Łotysze czy Estończycy – choć nie pod władzą, którą sam wybrał. A to znaczyło, że życie narodowe będzie mogło się rozwijać, bo Polacy pozostaną Polakami i wszystko, co uda im się osiągnąć, pójdzie na wspólne konto narodu polskiego, a nie komunizmu czy Moskwy.

Wacław Jędrzejewicz nie był jedynym emigrantem, który potrafił się wznieść ponad swój antykomunizm i antysowietyzm (autentyczny i zupełnie zrozumiały, zwłaszcza w wypadku człowieka o takim życiorysie). Podobną postawę zajmował inny emigrant, znajdujący się na politycznych antypodach wobec piłsudczyków, Jędrzej Giertych – czołowy publicysta i ideolog endecji po śmierci Romana Dmowskiego. Swoje najważniejsze, napisane i wydane w Londynie w 1986 r., trzytomowe dzieło „Tysiąc lat historii polskiego narodu” zakończył on następującym stwierdzeniem:

„Dnia 5 lipca 1945 roku Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, a już 29 czerwca 1945 roku Francja przestały uznawać rząd polski w Londynie. Zaczęły się odtąd niekwestionowane dzieje Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. (…)

Ale Polska nie zginęła. I żyje od tego czasu już przez lat czterdzieści, w nowym kształcie, ale wciąż ta sama. Ta sama, co za Mieszka i Chrobrego. I za Kazimierza Wielkiego, Jadwigi i Jagiełły. I za Batorego, i Wazów. I za Michała Wiśniowieckiego, i Sobieskiego. I za Sasów. I za Stanisława Augusta. I za Kościuszki, i księcia Józefa. I za Piłsudskiego, i Dmowskiego. I za Sikorskiego.

I żyć nadal będzie”.

Zauważmy: ani narodowiec Giertych, ani piłsudczyk Jędrzejewicz nie kwestionowali faktu, że Polska po wojnie istnieje i że jest państwem narodu polskiego. Odrzucali uzależnienie tego państwa od ZSRR i narzuconą stamtąd ideologię, ale wskazywali na ciągłość życia narodowego i wagę narodowych osiągnięć. Byli bowiem polskimi patriotami, którzy w młodości walczyli z bronią w ręku o niepodległą Polskę. Ale byli też historykami (choć żaden z nich nie miał formalnego wykształcenia w tej dziedzinie), a ich prace stanowią ważną część intelektualnego dorobku polskiej emigracji.

Wśród młodych historyków, którzy epatują dziś radykalnym antykomunizmem (w praktyce anty-PRL-izmem), jest wielu takich, którzy deklarują przywiązanie do tradycji endeckich bądź piłsudczykowskich. A jednak nie chcą słuchać mądrych emigrantów z Londynu i Nowego Jorku, lecz uprawiają totalną negację wszystkiego, co w Polsce wydarzyło się po 1945 r., oraz totalny kult „żołnierzy wyklętych”, prezentowanych zwłaszcza dzieciom i młodzieży jako niezłomne wzorce patriotyzmu.

A czy starzy, mądrzy piłsudczycy lub endecy popierali tragiczne wybory „wyklętych”? Czy uważali ich za wzór do naśladowania? Nic na to nie wskazuje. Z ich powojennej aktywności można za to wnioskować, że bliska im była postawa przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego, który u schyłku życia, w Krakowie epoki Gomułki, wyjaśniał pewnemu nastolatkowi: „Wiesz, kieruję się zasadą pisarza francuskiego – Bernanosa, może słyszałeś o nim? Jeżeli mój przeciwnik jest ode mnie dziesięć i sto razy silniejszy, rzucam się na niego z kłami i pazurami. Ale jeżeli jest tysiąc razy silniejszy, siedzę cicho, nie chcąc utracić wszystkiego i pragnąc przechować skarby mojego ducha na inne, lepsze czasy”.

Postawa stańczyka

Tym nastolatkiem był Andrzej Romanowski, późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i publicysta, doskonale znany Czytelnikom PRZEGLĄDU. Komentując te słowa, prof. Romanowski stwierdził, że wtedy po raz pierwszy w życiu zrozumiał „postawę stańczyka”. Jak pisał w biografii twórcy Gdyni i COP: „Był bowiem Kwiatkowski w najgłębszych pokładach ducha krakowskim stańczykiem, ukształtowanym jeszcze przed I wojną światową. Z tamtego czasu złotego europejskiego pokoju wywodził się on w całości – ze swą kulturą Zachodu, z rzetelnością i solidnością, z zamiłowaniem do ładu i piękna, z naturalną i pełną prostoty religijnością, z ideałami technokratycznymi tak silnie sprzęgniętymi z humanizmem, z umiejętnością dochowywania wierności tradycji wraz z kultem nowoczesności, z doskonałą wiedzą fachową razem z wszechstronnymi zainteresowaniami, z rewolucjonizmem niepodległościowca złączonym z zamiłowaniem do działalności legalnej i gotowością do zawierania rozsądnego, honorowego kompromisu”.

Andrzej Romanowski miał szczęście poznać nie tylko Eugeniusza Kwiatkowskiego, lecz i Wacława Jędrzejewicza, z którym na początku 1990 r. przeprowadził wywiad dla „Tygodnika Powszechnego”. Ostatni żyjący minister Piłsudskiego wyrażał wówczas ogromną radość, że doczekał wolnej Rzeczypospolitej. Zmarł w Nowym Jorku trzy lata później, po przeżyciu całego stulecia.

Rok wcześniej – też już przecież w czasach III Rzeczypospolitej – odszedł w Londynie niemal 90-letni Jędrzej Giertych. Jego syn Maciej, absolwent Oksfordu, wrócił do kraju jeszcze w roku 1962 dzięki wstawiennictwu ówczesnego ministra spraw zagranicznych Adama Rapackiego, którego Jędrzej poznał podczas wspólnego pobytu w niemieckim obozie jenieckim. W drugiej połowie lat 80. Maciej Giertych – już wtedy profesor dendrologii i znany działacz katolicki – zasiadał w Radzie Konsultacyjnej przy przewodniczącym Rady Państwa Wojciechu Jaruzelskim. Wielu ortodoksyjnych antykomunistów do dziś nie może mu tego darować, choć Giertycha skierował do tej rady prymas Józef Glemp.

Historia przyznawała rację

Tak to splatały się polskie losy – przedwojenne i powojenne, emigracyjne i krajowe. Zawsze jednak historia przyznawała rację tym, którzy nie tracili nadziei i wierzyli, że „Polska winna trwać wiecznie”. To akurat słowa przywódcy ludowców Wincentego Witosa, który zaczynał działalność polityczną w austriackiej Galicji, budował Drugą Niepodległość, bronił Polski przed najazdem bolszewickim, trzy razy kierował polskimi rządami, potem był przywódcą opozycji, więźniem sanacji i emigrantem politycznym, a zakończył życie w momencie, gdy rodziła się Polska Ludowa – choć nie całkiem taka, o jakiej marzył. Ale gdyby żył dłużej, zapewne szedłby drogą Eugeniusza Kwiatkowskiego – obaj wszak zgodzili się zaraz po wojnie współpracować z nową władzą, choć nie mieli złudzeń, skąd ona pochodzi. Witos w ostatnich miesiącach życia dał się namówić na przyjęcie tytułu wiceprzewodniczącego Krajowej Rady Narodowej (na czele której stał Bolesław Bierut) i popierał legalizację PSL przez Stanisława Mikołajczyka, Kwiatkowski zaś objął funkcję delegata rządu do spraw odbudowy Wybrzeża, a jeszcze w latach 1947-1952 zasiadał w Sejmie Ustawodawczym.

Nie znajdziemy ich nazwisk wśród patronów „żołnierzy wyklętych”. Obaj za to trafili z czasem do podręczników historii w PRL, które z każdą dekadą były coraz mniej zideologizowane, a coraz bardziej odwoływały się do narodowej tradycji. O czym historycy z IPN także nie chcą pamiętać.

Fot. NAC

Wydanie: 2023, 25/2023

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy