350 km pieszej przeprawy przez góry Mackenzie i rwące rzeki Kanady Niewielka awionetka ląduje na granicy Jukonu i Terytoriów Północno-Zachodnich. To północne rubieże Kanady. Przede mną 350 km pieszej przeprawy przez góry Mackenzie. Rozkładam sprzęt, spoglądam na olbrzymie przestrzenie. Dookoła pustka. Cisza, aż uszy bolą. – Chcesz ten wózek przeciągnąć przez doliny i rzeki gór Mackenzie? – uśmiecha się 45-letni Indianin. Jest oficerem Naturalnych Zasobów Środowiskowych. Pracuje dla rządu. Mieszka w niewielkiej chatce na Mile 222.To posterunek rządowy. Co trzy tygodnie wraca do Norman Wells, a na jego miejsce przylatuje inny kolega. Pilnuje od czerwca do połowy września, czy na tych pustkowiach nikt nie kłusuje. Liczy stada karibu. Notuje nazwiska śmiałków, którzy chcą pokonać Canol Heritage Trail. Canol to legenda tak samo wielka jak złoto Klondike. Nazwa wzięła się od Canadian Oil. 50 lat temu, podczas II wojny światowej, oddział inżynieryjny amerykańskiej armii nadzorował budowę drogi i rurociągu z pól naftowych w Norman Wells w Terytoriach Północno-Zachodnich do rafinerii w Whitehorse na Jukonie. Kiedy Japończycy zaatakowali instalacje naftowe na Wyspach Aleuckich, rząd amerykański postanowił bardziej zabezpieczyć się przed najeźdźcami. Potrzebowano ropy, i to jak najbliżej Alaski. Olbrzymie złoża odkryto w rzece Mackenzie. Postanowiono przeciągnąć rurociąg przez samo serce dzikich gór. Pod koniec wojny rurociąg niestety zamknięto. Eksploatacja okazała się nieopłacalna. Produkcja w Whitehorse była bardzo kosztowna, dlatego w kwietniu 1945 r., po niecałym roku od operacji, projekt został przerwany. Stalową rurę i większość sprzętu zabrano. W obecnych czasach w tym bardzo odległym i niedostępnym terenie górskim znaleźć można jeszcze fragmenty drogi, resztki niektórych budynków i wraki pojazdów, które tam pozostały. To właśnie tędy przebiega coś, co ostatecznie przybrało nazwę Canol Heritage Trail. Szlak aktualnie nie ma nic wspólnego z drogą – to największe wyzwanie trekingowe w północnej Kanadzie. Na niewielki wózek pakuję wszystko, co potrzebne jest do przetrwania w tych dzikich ostępach. Plecak, dwa wory z żywnością, kuchenki, siekierę, namiot, dwa niewielkie pontony, 100 m liny. Wózek to stalowa, spawana konstrukcja. Aby uzyskać jak najniższą wagę, wykorzystałem rury cienkościenne. Zrezygnowałem z elementów aluminiowych, ponieważ tylko nieznacznie zmniejszyłyby wagę, natomiast zdecydowanie osłabiłyby konstrukcję. Dyszel wykonany jest ze stali nierdzewnej, z możliwością odpięcia, aby ułatwić transport w całości. Wózek ma 26-calowe koła, takie jak w rowerze górskim ze wzmacnianymi obręczami przeznaczonymi do dużych obciążeń. Zamiast nakrętek zastosowane są szybkozłącza, umożliwiające łatwe wypięcie kół do transportu lub do wymiany ogumienia. Tak zawieszona konstrukcja pozwoli mi na swobodne omijanie wystających z ziemi kamieni lub korzeni. Przede wszystkim dzięki tej rykszy mogę zabrać więcej żywność. Tym samym nie będę korzystać z pomocy z zewnątrz, tak jak większość zdobywców Canol. W wyprawie towarzyszy mi Rupert Dook, 40-letni podróżnik z Yellowknife. Każdy z nas miał samotnie zdobywać Canol, lecz znaleźliśmy się w tym samym miejscu w tym samym czasie. Całkowity przypadek. Jakby to było nam przeznaczone. Postanowiliśmy połączyć siły i razem zdobyć legendarny Canol. Na szlaku Przecinam rzekę Tsichu. Koła wózka grzęzną pomiędzy kamieniami. Ładunek przechyla się raz na jedną, raz na drugą stronę. Ciężar całego sprzętu to około 70 kg. Podchodzę pod strome wzniesienie. Mocno wbijam kijki w grunt. Wózek podskakuje na kolejnym głazie jak piłeczka pingpongowa. Przesuwają się worki z żywnością. Szarpię. Jeden z worów spada do strumienia. Wózek traci równowagę, przewraca się. Pękły karabinki przyczepione do mojego pasa biodrowego. Na szczęście mam zapasowe. Moja uprząż na plecy pochodzi z sanek do ekspedycji polarnych. Ciągnę wózek z bioder, nie z brzucha. Wtedy nie czuje się dużego wysiłku i ból jest mniejszy. Zapieram się nogami i powoli wychodzę z kolejnej rzeki. Czuję duży opór, jakbym ciągnął dwa wózki. Odwracam się. Przebita dętka! Przeciągnąłem zaledwie 14 km, a już dwie awarie. Muszę wszystko rozładować, zdemontować całą konstrukcję. Rupert kiwa głową. On niesie swój dobytek na plecach. Na wyprawę zabrałem pełny zestaw naprawczy jak do wypraw
Tagi:
Marcin Gienieczko









