Lizboński łącznik

Lizboński łącznik

PiS i Platforma tłuką się o traktat. Jest w tym jakaś myśl czy chodzi głównie o bijatykę? Awantura o ratyfikację traktatu lizbońskiego tak jak nagle eksplodowała, tak nagle ucichła. Na pewno przyczynił się do tego marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który oświadczył, że ustawę upoważniającą prezydenta do ratyfikacji traktatu podda pod głosowanie dopiero wtedy, kiedy będzie wiadomo, jakim wynikiem to głosowanie się skończy. „Nie będzie randki w ciemno”, zapowiedział. Czyli, po pierwsze, dał czytelny sygnał, że Platforma sprawę kontroluje i nie pozostawi przypadkowi. A po drugie, że czas w tej wojnie na chwilową przerwę. Co zresztą przyjęto z ulgą. Widać wyraźnie, że w bijatyce o traktat i Platforma, i PiS chcą dać sobie czas, by nie tyle ochłonąć, ile policzyć zyski i straty. A w dalszej perspektywie – jakoś ten problem rozwiązać. Na razie panuje opinia, że awantura o traktat była klęską braci Kaczyńskich i PiS. Jest sporo przesłanek, by tak twierdzić. To bracia Kaczyńscy przecież traktat negocjowali, więc teraz wątpiąc w jego zapisy, po prostu się ośmieszają. Lech Kaczyński, opowiadając się po stronie brata, odarł ze złudzeń już chyba wszystkich – do końca swej kadencji (akurat zbliża się jej półmetek) będzie prezydentem PiS, stroną w grze. Z kolei Jarosław Kaczyński po raz kolejny potwierdził, że jest mistrzem wywoływania awantur, niezdolnym do jakiegokolwiek współdziałania. Chyba że chodzi o osobę Tadeusza Rydzyka, którego połajanki przyjmuje jak najbardziej potulnie. PiS w wyniku awantury o traktat dało się zepchnąć jeszcze głębiej w kierunku skrajnej prawicy, dziś ta partia niewiele już ma wspólnego z tą sprzed trzech, czterech lat. To raczej ugrupowanie, które weszło w buty LPR. A to oznacza, że perspektywa jego powrotu do władzy jest coraz mniej prawdopodobna. Efekt jest więc taki, że rośnie w PiS niezadowolenie i upada wiara w geniusz i nieomylność Jarosława Kaczyńskiego. Bo co to za wódz, który przegrał dwa razy wybory (samorządowe i parlamentarne) i prowadzi swą partię do kolejnej klęski? Do trwałej marginalizacji? Ale, patrząc z drugiej strony, można zapytać: czy Jarosław Kaczyński jest na te nastroje ślepy? Czy nie widzi, jak wiele ryzykuje, wywołując wojnę o traktat? Odpowiedzi na to pytanie również mogą być różne. Jedni odpowiedzą, że nie widzi. Bo jego ostatnie wypowiedzi, te o internautach pijących piwko i oglądających pornografię, i o dziennikarzach, którzy są jak chłopi pańszczyźniani, świadczą, że prezesem PiS targają olbrzymie emocje, i on sam nie za bardzo potrafi sobie z nimi dać radę. Ale przyjmijmy tezę inną – że w wojnę o traktat Kaczyński wszedł świadomie, że uznał, iż to ryzyko i ewentualne straty i tak mu się opłacają. Tak mogło być – zwłaszcza jeśli do gry wszedł Tadeusz Rydzyk i jego radio. Pisaliśmy o tym tydzień temu – Kaczyński uległ naciskowi Rydzyka, przestraszył się, że z klubu odejdzie mu kilkudziesięciu posłów, że na prawo od PiS, na bazie Radia Maryja powstanie silna formacja prawicowa. Z tego punktu widzenia krucjata Kaczyńskiego ma sens – bo walczy on o polityczne przeżycie. O to, by PiS nie zostało rozszabrowane przez Rydzyka, z jednej strony, a przez Tuska z drugiej. Bo łatwo przewidzieć, że gdyby rozpoczęły się procesy rozpadu PiS, część jego posłów skierowałaby swe spojrzenie, jeśli nie w stronę PO, to przynajmniej w stronę Kazimierza Marcinkiewicza czy Macieja Płażyńskiego. Wojna, którą wywołał Kaczyński, potrzebna jest mu również z innych powodów. Pozwala na mobilizowanie elektoratu. A także buduje osie sporu – czy jesteś za Polską, czy za Niemcami? Za normalną rodziną czy za gejami? To ulubiona metoda prowadzenia polityki przez Jarosława Kaczyńskiego – wywoływanie wojen, więc po nią sięga. Zyskuje przy tym jeszcze jedno – prezesowi PiS udało się przełamać monopol PO na polityczną inicjatywę. Bo w ostatnich paru miesiącach to Platforma atakowała, to ona narzucała pola bitew. Teraz Kaczyński ją wyprzedził. Czy warto było? Dla Platformy ta wojna też zaczyna być kłopotliwa. Oczywiście, w pierwszej jej fazie PO zyskiwała jako siła proeuropejska, umiarkowana. Ale co dalej? Dalej pojawia się ryzyko – przegrane głosowanie w parlamencie nie byłoby sukcesem PO. A referendum? Toż to przedsięwzięcie jeszcze trudniejsze i bardziej ryzykowne – bo jak zapewnić ponadpięćdziesięcioprocentową frekwencję? W kraju, w którym w referendum europejskim wzięło udział 56% uprawnionych… Referendum byłoby dla Platformy niewygodne jeszcze z innego punktu widzenia. Po pierwsze, PiS zrobiłoby wszystko, by uczynić z niego referendum

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2008, 2008

Kategorie: Kraj