LOT między pętlą a korkociągiem

LOT między pętlą a korkociągiem

Państwo odkupi akcje narodowego przewoźnika, by prezesem mógł zostać kandydat PiS Ile pieniędzy, oczywiście nie własnych, gotowi są wydać liderzy PiS po to, by na fotelu prezesa LOT posadzić swego człowieka? Co najmniej 350 mln zł, ale niewykluczone, że o wiele więcej, prawie miliard, bo nawet tyle może kosztować odkupienie 25% akcji LOT od szwajcarskiego udziałowca, syndyka firmy SAirLines, właściciela zbankrutowanego Swissair. Polskie władze w 2000 r., tuż przed upadkiem Swissair, uznały go za strategicznego inwestora i sprzedały mu jedną czwartą udziałów LOT (co wystawia marne świadectwo kompetencjom lub uczciwości ówczesnej prawicowej ekipy). Teraz na wykupienie akcji trzeba wyłożyć duże pieniądze, ale duża jest determinacja obecnej, również prawicowej władzy, więc pieniądze – przecież nie ich – nie grają roli. W LOT, z punktu widzenia rządzących, doszło bowiem do niewyobrażalnego skandalu i buntu na pokładzie. Szybkie „odzyskanie” naszego narodowego przewoźnika przez PiS jest konieczne, by bunt zdławić, a minister skarbu, Wojciech Jasiński, mógł zameldować: „Porządek panuje w LOT”. Odzyskać LOT można zaś, odkupując od Szwajcarów akcje sprzedane im siedem lat wcześniej. Skarb państwa zdobędzie wtedy na zawsze większość w radzie nadzorczej i będzie mógł robić ze spółką, co chce. Cud jedności Bunt wybuchł 23 stycznia. Wtedy to trzej przedstawiciele liczącej ponad 3,5 tys. ludzi załogi w dziewięcioosobowej radzie nadzorczej, nie zgodzili się, by prezesem LOT został Tomasz Dembski, zaufany człowiek ministra skarbu. Takie samo zdanie mieli trzej reprezentanci szwajcarskiego udziałowca, więc pozostali czterej (a właściwie trzej, bo jednym z nich był właśnie Dembski, oddelegowany z rady nadzorczej do kierowania LOT) członkowie rady reprezentujący skarb państwa znaleźli się w mniejszości. Po raz pierwszy w dziejach LOT doszło do wspólnego oporu przedstawicieli załogi oraz strony szwajcarskiej przeciw skarbowi państwa. Wspierają ich przedstawiciele największych związków zawodowych spółki, w tym „Solidarności” i związku zawodowego pracowników LOT, które nieczęsto mają identyczne poglądy. Tego cudu jedności dokonała właśnie osoba dr. Dembskiego. Kieruje on spółką od 15 listopada, gdy na polecenie partii przekazane przez resort skarbu został włączony w skład Rady Nadzorczej LOT i zaledwie po tygodniu przesunięty z rady do pełnienia obowiązków prezesa LOT. Jego poprzednik, Krzysztof Kapis, był prezesem od marca 2006 r., czyli również z partyjnej nomenklatury, ale w 2003 r., za rządów SLD, mianowano go szefem Urzędu Lotnictwa Cywilnego, więc bossowie partii rządowej traktowali go z głęboką rezerwą. I słusznie, bo prezes Kapis ważył się wspomnieć, że nie byłoby nic specjalnie złego w ewentualnym związku LOT z Lufthansą. Podejrzenie o chęć nawiązania bliższych kontaktów z Niemcami jest w oczach liderów PiS szczególną zbrodnią (odzyskana przez PiS „Rzeczpospolita” napisała, że wypowiedź prezesa „wywołała wzburzenie”), więc Krzysztof Kapis wkrótce wyleciał ze stanowiska. Tego chce partia Podczas prawie trzymiesięcznego zatrudnienia na stanowisku pełniącego obowiązki prezesa Tomasz Dembski, mówiąc delikatnie, nie wykazał się przesadnymi osiągnięciami. To zrozumiałe, gdyż dotychczas nie był związany z branżą lotniczą. Jest doktorem ekonomii, wcześniej pracował w biurze OBWE (Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie) jako kierownik działu gospodarki materiałowej. – Pan dr Dembski jest człowiekiem niewątpliwie wykształconym, ale dotychczas, przed LOT, największy zespół ludzki, jakim kiedykolwiek kierował, liczył cztery osoby – mówi Grzegorz Kossowski, przewodniczący związku zawodowego pracowników LOT. Gdy więc PiS poleciło radzie nadzorczej, by wreszcie wybrała Tomasza Dembskiego na prezesa, doszło do ostrego sprzeciwu. Konkurs na stanowisko prezesa, który miał być formalnością, stał się rzeczywistą rywalizacją, bo kontrkandydat Tomasza Dembskiego, Jarosław Lazurko (szef warszawskich zakładów PZL), zyskał poparcie załogi oraz reprezentantów szwajcarskiego udziałowca, więc powstało niebezpieczeństwo, że wygra. Liderzy PiS oczywiście nie mogli tego tolerować. Są oni zdecydowanymi przeciwnikami samorządności czy raczej samowoli pracowniczej, polegającej na tym, że załoga może mieć coś do powiedzenia w sprawach swego zakładu i nie zawsze musi być całkowicie posłuszna poleceniom władzy państwowej. Zareagowali więc natychmiast. Tłumieniem buntu zajął się wiceminister skarbu, Ireneusz Dąbrowski. Zaczął od zasugerowania Jarosławowi Lazurce, że gdy wygra, nie będzie mógł liczyć na dobrą współpracę ze skarbem państwa. Oświadczył też publicznie,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2007, 2007

Kategorie: Kraj