Ludzie z maty

Ludzie z maty

W stolicy Peru jedna trzecia ludności mieszka w wiklinowych osiedlach Korespondencja z Limy Pamiętacie „Forresta Gumpa”? Scenę ucieczki tytułowego bohatera przed gromadą wyrostków? Życie pisze scenariusze bardziej dramatyczne. Pięcioletni Rodrigo biegł między dwoma ścianami ognia. Miał około 200 m do brzegu rzeki Santa. Świętej. Uciekał przed śmiercią. Nie mógł przystanąć. – Corre, Rodrigo! Corre lo mas! Rapido! – krzyczała matka. Biegnij! Wytrzymaj! Szybciej! Nie mogła mu pomóc, była za daleko. Został jej tylko ten krzyk. Kiedy Rodrigo mijał obejście Alvarezów, uderzyła go płonąca belka bambusowa. Upadł. Podniósł się jednak. Paliła się już na nim koszulka w barwach Bayernu Monachium z numerem 14 i nazwiskiem Claudia Pizarra, gwiazdora bawarskiej drużyny z Peru. Nim kupili go Niemcy, był bożyszczem kibiców Deportivo Chimbote i Rodrigo, jak każdy chłopak w okolicy marzył, by iść jego śladami. Biegnij! Koszulka była z tworzywa sztucznego. Roztapiając się, ogniem spływała po plecach. Dopadł wody. Żył. Na plecach ma dziś potworne blizny, w sercu żal piłkarskiego niespełnienia oraz pytanie: dlaczego? Czy to, co mu się przydarzyło, gdy płonęło jak pochodnia ich osiedle, musiało się stać? Czy stałoby się, gdyby tu nie mieszkał? Dla kogo invasiones? Spośród 26-milionowej ludności Peru zamieszkującej teren mniej więcej trzykrotnie większy niż Polska, znaczna część, o której wielkość toczy się spór, zaludnia prymitywne osiedla zwane invasiones. Od kolegów dziennikarzy słyszę, że w Limie liczącej ponad 9 mln mieszkańców, około 3 mln żyją w invasiones. Domy w nich zbudowane są z wiklinowych mat przytwierdzonych do drewnianych drągów wbitych w ziemię. Maty przykrywają też te konstrukcje dachem. Regułą jest brak prądu, wody i kanalizacji rekompensowany światłem i ciepłem z butli gazowych lub prymusów na olej opałowy. Nie trzeba nadmiaru fantazji, by wyobrazić sobie zagrożenia pożarowe. Ścisła zabudowa invasiones sprzyja płomiennym i „filmowym” efektom. Niestety znacznie bardziej widowiskowym niż pożar Rzymu w „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza. Osiedla są nie tylko urozmaiceniem monotonnego krajobrazu, lecz także ilustracją procesów społecznych. Początkowo wznosili je mieszkańcy terenów górskich, głównie inkascy Indianie, ciągnący za pracą i odmianą życia ku miastom. Potem, w czasie panowania terroru lewackich band ze Świetlistego Szlaku (Sendero Luminoso), w trzcinowych osiedlach ludzie szukali bezpieczeństwa. Dziś stają się one coraz częściej drogą do samodzielności młodych, którzy po ślubie wolą iść do invasiones, niż poddawać się matriarchatowi teściowej w wariancie rodziny wielopokoleniowej. Pueblo Joven Południe Peru. Półwysep Paracas. Stąd płynie się na słynne wyspy Ballestas, gdzie znajdują się największe na świecie kolonie lwów morskich, poza tym potężne zasoby guano, bogatych w potas kormoranich odchodów, uchodzących za najlepszy naturalny nawóz. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się słona pustynia, klifowymi urwiskami spadająca do Pacyfiku i tworząca na styku tych żywiołów ucztę widokową. Na półwyspie Paracas znajduje się licząca kilkuset mieszkańców osada o tej samej nazwie. Żyje z turystów odwiedzających nadmorskie pensjonaty i hotel Paracas powstały z przepychem właściwym rokowi powstania: 1944. Dziś wymagający już liftingu, jak to po sześćdziesiątce. Tam, gdzie półwysep spotyka się z pustynią, leży Pueblo Joven. Osiedle z mat. Czekam. Z restauracji wychodzi filigranowa, modnie ubrana dziewczyna. – Dzień dobry, senior. Nazywam się Nadia Tataje. Możemy do nas jechać… Rozmowy nie były łatwe. Najpierw znajomy wiódł je z szefem Nadii. Potem ona jeszcze z kimś. Gringos, cudzoziemcy, przyjeżdżają tu, żeby oglądać, jak żyją lwy morskie i pingwiny Humboldta, a nie oni, „ludzie z maty”. Pytanie „po co?” jest ważniejsze niż „dlaczego?”. W pierwszym czai się obawa przed tanią sensacją, robieniem z nich cyrku. W sensowną odpowiedź na drugie, z którego może wynikać jakaś racja merytoryczna, chęć zmiany – wierzą z trudem. Wspólnota tutejszych „ludzi z maty”, jak inne, jest organizacją. Nazywa się San Martin Associacion. Nazwisko patrona (imię: Juan) jest bardzo popularne. Tak nazywał się argentyński generał mason, który (jak generał mason Jarosław Henryk Dąbrowski) udał się w marsz po wolność Peru, przypłynąwszy wcześniej armadą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2006, 2006

Kategorie: Obserwacje