Poprzez dramaty Szekspira każde pokolenie ma szansę w teatralnym lustrze oglądać własną twarz Jako niepoprawny szekspiromaniak – lumpeninteligencko przekonany, że poprzez dramaty Szekspira każde pokolenie ma szansę w teatralnym lustrze oglądać własną twarz – pod wrażeniem tytułu felietonu Krzysztofa Teodora Toeplitza, „Król Lear” („P” nr 8), natychmiast oddałem się lekturze. Czytam ten tekst z radością i frasunkiem. Raduje otóż, że i współcześnie poprzez „Leara” konkretyzujemy samych siebie, własne relacje ze światem i gradację podstawowych wartości. Że Szekspirem doprecyzowujemy rudymenty etyczne, a wyobrażeniową „scenografię” opowieści o szalonym królu i jego córkach budują nam ruiny Bośni, śmiertelne zapasy fundamentalistów z naiwniakami od ekumenizmu, szaleństwa Rzeczypospolitej III i 1/2. Frasuje natomiast i nieco peszy, jaką to w lustrze przypadków Leara gombrowiczowską gębę dostrzegają jako własną co poniektórzy – wskazywani przez KTT – „ideolodzy młodego pokolenia prawicowców” polskich. Na pierwszy rzut oka nie ma się czym przesadnie frasować – mechanizm jest banalnie oczywisty i znany. Ten właściwy każdej rewolucji etap, w którym nieuchronnie zaczyna ona zjadać własny ogon. Młodzi hunwejbini uznają „ojców założycieli” za wypalonych ugodowców, których należy sprzątnąć i przejąwszy od zgnuśniałych starców władzę, przeć ku jutrzence nowych horyzontów państwa oraz własnej w nim potęgi. Wypisz wymaluj – jak po Learze czynią to Regana i Goneryla, dziarskie a obrotne córeczki anachronicznego już w nowoczesnym państwie starucha. Dla istoty sprawy to doprawdy nie ma większego znaczenia, czy uznamy Leara za władcę szlachetnego i ofiarę podłości, czy też za zidiociałego sklerotyka. Zresztą powszechna jakoby znajomość tej tragedii Szekspira jest dziś czystą iluzją. Toeplitz wyznaje, że „nie jest całkiem pewien”, czy aby „Króla Leara” „nadal się przerabia w programach szkolnych”. O szlachetna naiwności lumpeninteligenta! Jeden, dwa Szekspiry – jakiś „Hamlet”, no, może „Makbet” – nie dosyć? Nie nadto aby? A lekkomyślnie przeze mnie przed chwilą przywołany Gombrowicz… Ten od „gęby” i bezczelnego naigrywania się z odwiecznych narodowych dekalogów przystojnych Prawdziwym Polakom w ich wizji polskości najświętszej naszej – czyż nie na śmietnik wreszcie czas mu najwyższy? Na cóż, i kiedy zresztą, brnąć przyszłemu Kwiatowi Narodu poprzez wydumki obydwu tych (o zgrozo!) biseksów, skoro aż się prosi o wnikliwą lekturę, jakże cudownie rozmnożony, prawdziwie polski dorobek Wielkiej Literatury Naszej Narodowej, i aż do rzygu jest się czego nałykać. Po diabła (apage!) mącić polskim pacholętom w głowach miazmatami autorów, co to nawet nie potrafią jasno zdecydować, czy 2 razy 2 na pewno równa się III i 1/2… Tak czy owak – powtarzam – dla istoty spraw, których dotyka „Król Lear”, oraz sprawy, którą podnosi Krzysztof Teodor Toeplitz, nie ma zasadniczego znaczenia, czy Leara uznamy za niegłupiego, czy wręcz przeciwnie. Wszystko zależy od tego, jak zracjonalizujemy szekspirowską tragedię. Właśnie przepastne luzy interpretacyjne, które mieszczą się w materii dramatów Szekspira, pozwalają jego sztukom być dla każdego pokolenia współczesnymi, dostrzec w nich siebie i mechanizmy właściwe światu kolejnych generacji. Toteż poprzez 400 lat swej scenicznej historii „Król Lear” bynajmniej nie „dla większości – jak przypuszcza KTT – jest sztuką o nieszczęsnym monarsze, który podzieliwszy swoje królestwo pomiędzy dwie złe córki, stał się ofiarą ich niewdzięczności i okrucieństwa”. I nie jest prawdą, jakoby „z tego też zapewne powodu dramat ten niezbyt często gościł w programach teatrów”. Było i jest otóż zgoła inaczej. Zanim nauczył się on mówić po polsku, „Króla Leara” grywano w Polsce XVII i XVIII w. być może po angielsku, a z całą pewnością wcale gęsto po niemiecku. Jeszcze w 1796 r. Wojciech Bogusławski, jako antreprener teatrów i polskiego, i niemieckiego we Lwowie, wystawił tę tragedię właśnie… po niemiecku. Nim bardziej kompetentni w dokonywaniu „poprawek do biografii” głębiej zlustrują Bogusławskiego, tej smutnej prawdy i tak ukryć nie sposób: oto Ojciec Sceny Narodowej, ów Pomnik Kultury Naszej, pozwalał w swym teatrze gadać Learowi po niemiecku!… No, może łaskawcy mimo wszystko zapiszą Bogusławskiemu in plus, że jednak był się opamiętał i w roku 1805, jako pierwszy Polak, osobiście zagrał Leara po polsku. I tak to już
Tagi:
Andrzej Żurowski









