Źródła zapaści i warunki koniecznej reformy polskiej nauki Nowe prawo o szkolnictwie wyższym petryfikuje stare rozwiązania. Zlikwidować tytuł doktora habilitowanego i stanowisko dożywotniego profesora, wprowadzić amerykańskie rozwiązania w polskiej nauce. Do tego w skrócie nawołują krytycy obecnego stanu polskiej nauki. Ale czy taka rewolucja jest potrzebna, a przede wszystkim możliwa? W tym, co twierdzą krytycy, jest trochę prawdy, a trochę mitów i uproszczeń. Czy tytuł profesor (nad)zwyczajny doktor habilitowany jest zbyt długi? Być może, ale problemem nie jest długość tytułu naukowego, ale to, co się za nim kryje. Krytycy istniejących rozwiązań proponują zastąpić zmurszały polski system efektywnym, sprawdzonym systemem anglo-amerykańskim kariery naukowej i finansowania badań. Ścieżka kariery wyglądałaby mniej więcej tak: najpierw dalsza nauka na studiach doktoranckich połączona z intensywnymi badaniami w różnych ośrodkach, uzyskanie doktoratu, następnie publikacje najlepiej w renomowanych czasopismach (z tzw. listy filadelfijskiej), projekty badań finansowanych z funduszy państwowych, a głównie prywatnych, awans na stanowisko profesora i pozostanie na nim, jeśli się jest wystarczająco twórczym. Brzmi to pięknie, ale jest jak budowanie gospodarki rynkowej na wzór amerykański w Polsce budujemy kilkanaście lat i końca nie widać. Na przeszkodzie stoi wiele rzeczy, którym warto się przyjrzeć. Rzeczywiście zostanie doktorem w Polsce jest relatywnie łatwe. Do otwarcia przewodu doktorskiego wystarczą dwa artykuły, promotor z tytułem doktora habilitowanego oraz dwaj recenzenci, przy czym jeden spoza uczelni. Artykuł może być z konferencji w Koziej Wólce albo jako współautorstwo na trzeciej lub czwartej pozycji. Po otwarciu przewodu jest już z górki. Recenzenci mogą być życzliwi, pytania na publicznej obronie zaś trywialne. I już mamy doktora. Zlikwidowanie wymogów stawianych habilitantom przez Centralną Komisję ds. Tytułów i Stopni Naukowych spowoduje szturm na doktoraty magistrów ze słabszych ośrodków akademickich i prywatnych szkół cierpiących na chroniczny brak kadry. Wkrótce po nich nastąpi wysyp profesorów mianowanych przez uczelnie. Już dziś mamy profesorów doktorów, a nawet profesorów magistrów. Np. profesorem doktorem tytułuje się jeden z rektorów elitarnej szkoły biznesu. Droga do światowej kariery naukowca biegnie przez czasopisma z listy filadelfijskiej i tzw. indeks cytowań odzwierciedlający wpływ naukowca na rozwój jakiejś dziedziny nauki. Czy kierunek na czołowe (czytaj amerykańskie) czasopisma to jedyna opcja dla polskiej nauki? Odpowiedź na to pytanie zależy, jak zwykle, od punktu siedzenia. Dla każdego naukowca jest to prawdziwa nobilitacja, która kiedyś być może otworzy bramy nieśmiertelności. Gdyby jednak było to jedyne kryterium uznawania kogoś za naukowca w Polsce, zniknęłoby ich 90%, łącznie z niejednym profesorem udzielającym się w telewizji. Dlatego że są to zbyt wysokie wymagania jak na poziom rozwoju cywilizacyjnego Polski. Czy od polskiego reżysera należy oczekiwać realizacji filmu w Hollywood, od polskiego inżyniera zbudowania silnika równie dobrego jak silnik BMW czy od polskiego biologa nowatorskiego leku na AIDS? Odpowiedź jest chyba retoryczna. Od polskich naukowców można i należy oczekiwać wiedzy użytecznej dla rozwoju techniczno-ekonomicznego Polski. Czy gdyby w renomowanych Journal of Finance czy Nature zaroiło się od polskich nazwisk, byłoby to ważne dla Polski? W sensie prestiżu nauki, samooceny Polaków itp. jak najbardziej, ale z punktu widzenia społeczeństwa płacącego za badania już niekoniecznie. Stwierdzenie to może się wydawać zadziwiające, a nawet szokujące, ale w ekonomii dąży się do bilansowania nakładów z korzyściami. Zwłaszcza w relatywnie ubogim kraju, jakim jest Polska. Pomiędzy Polską a USA, Niemcami lub Japonią jest pewna różnica, która w moim przekonaniu ma fundamentalne znaczenie dla wyjścia polskiej nauki z zapaści i w ogóle jej rozwoju. Mianowicie w tych krajach wyniki badań są oczekiwane i przede wszystkim natychmiast wdrażane na wszelkie możliwe sposoby. Naukowiec, który ma coś do powiedzenia, znajduje zainteresowanie, wsparcie, fundusze i zlecenia z gospodarki. A w Polsce trafia w pustkę. Od lat słyszy się o patentach, odkryciach itd., które znalazły zainteresowanie i zastosowanie, tyle że nie w Polsce. Moje osobiste doświadczenia są podobne. Brakuje zainteresowania wiedzą, która gdzieś indziej zwycięża konkurencję, a która być może za kilka lat zostanie przez polskie firmy nabyta za ciężkie pieniądze… za granicą. Kolejny problem wynika stąd, że badania w Polsce niemal w całości są finansowane
Tagi:
Dariusz Wędzki









