Mam potąd!

Mam potąd!

W „Fifty-fifty” główną rolę zagrał Mieczysław Czechowicz.

– Mało brakowało, by jednak nie zagrał. Właściwie do premiery nie umiał tekstu. Napominałem go, mimo to on dalej się obijał. W końcu poszedłem do dyrektora Edmunda Karwańskiego z prośbą o pomoc. Usłyszałem wtedy: „Jak on do jutra się nie nauczy, to ty to zagrasz, bo jako reżyser znasz tekst, a jego wyrzucimy z teatru!”. Udało się. Mietek przyswoił cały tekst w ciągu jednej nocy. Na premierze spektaklu w 1987 r. nie zabrakło Stasia. Po niej nie odzywał się do mnie, nie podawał mi ręki, ignorował mnie, jak tylko mógł.

Mam rozumieć, że od tamtej pory jesteście pokłóceni?

– Nie, teraz już się znowu kolegujemy i podajemy sobie ręce, choć musiało minąć kilka lat, by zniknęła ta głęboka obraza.

Trochę tego nie rozumiem. Stanisław Tym się obraził, ponieważ ktoś poprawił jego sztukę?

– On uważał inaczej. Jego zdaniem ja tę sztukę zepsułem. Stąd ta złość z jego strony. Kto go nie zna, ten nie wie, że jest bardzo wyczulony na swoim punkcie, jak zresztą większość autorów, którzy podczas korekty walczą o każdą kropkę.

Tym, w przeciwieństwie do pana, lubił uprawiać konferansjerkę.

– Często jeździł po Polsce i występował ze swoimi monologami. Co prawda nie byłem tego świadkiem, ale słyszałem, że jak wchodził na scenę, to wszyscy pozostali aktorzy szli do bufetu.

Tak nudził?

– Jego po prostu nie można było ściągnąć z tej sceny! Gadał i gadał, i gadał, jeden monolog za drugim. Ale mieli na niego sposoby. (…)

Pan nie chałturzył?

– Nie udzielałem się na estradzie, bo po prostu się tego boję, tak jak kabaretonu. Dla mnie bezpośredni kontakt z widzami jest największą karą z możliwych. (…)

Pańscy koledzy nie mieli takich problemów.

– Moim przeciwieństwem byli np. Irena Kwiatkowska, Wiesław Michnikowski, Wiesław Gołas, Jan Kobuszewski czy Barbara Krafftówna. Oni uwielbiali rozmawiać z publicznością. Byli urodzonymi aktorami estradowymi.

Zadawał pan sobie pytanie, dlaczego z panem tak nie było?

– Mam zupełnie inne predyspozycje. Wolę teatr, w którym gra się inaczej niż w sytuacjach, gdy trzeba nawiązywać bezpośredni kontakt (…).

Przecież jeździł Pan z Kabaretem Olgi Lipińskiej do Ameryki. To nie to samo?

– Do Ameryki te wszystkie piosenki, balety, monologi, dialogi przygotowywało się kilka miesięcy przed wyjazdem. Teksty dobierało się podczas prób. To rzeczywiście była niwa estradowa, ale zdecydowałem się na takie występy tylko w Ameryce. Nawiasem mówiąc, żona bardzo dużo pracowała z Olgą Lipińską. Przez długi czas była jej asystentką.

Za kulisami Kabaretu Olgi Lipińskiej

Kto z państwa pierwszy poznał Olgę Lipińską?

– Żona poznała ją zdecydowanie później. W moim wypadku do spot­kania doszło zaraz po ukończeniu szkoły aktorskiej, czyli w latach 60. Występowałem w jej kabarecie od początku i nie opuściłem go prawie do końca. Pamiętam, że zadzwoniła do mnie z propozycją wzięcia udziału w jej show i kiedy tylko usłyszałem, z kim mam występować, bez wahania przyjąłem propozycję.

Strony: 1 2 3 4 5

Wydanie: 2015, 45/2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy