Medialni profesorowie

MEDIA I OKOLICE Co roku przez polską prasę przetacza się fala rankingów szkół wyższych. Oblicza się wartość poszczególnych uczelni, typów szkół wyższych, kierunków studiowania. Liczy się profesorów, publikacje, doktoraty. Ustala się hierarchię z dokładnością do jednego, a nawet pół punktu. Daje to obraz naukowej rzetelności, dokładności godnej pomiaru w zawodach sportowych, gdzie złoto dostaje zawodnik lepszy choćby o pół sekundy czy pół metra. Szkoda, że te rankingi obejmują jedynie nasze podwórko, bez konfrontacji z uczelniami europejskimi, o amerykańskich nie wspominając. Wówczas należałoby porównywać powierzchnię sal wykładowych przypadających na jednego studenta czy liczbę studentów przypadających na jeden komputer. A nawet dogodność korzystania z bibliotek (w Polsce godziny otwarcia bibliotek są zgodne z postulatami AWS – nigdy w niedzielę). Jednocześnie ceny książek rosną szybciej niż inflacja, co usprawiedliwia polskich studentów, że ich nie czytają. Rankingi szkolnictwa to rywalizacja we własnej lidze, a jaka ona jest, student widzi. Największym cudem polskiej autoreformy szkolnictwa wyższego jest podwojenie liczby studentów przy minimalnym wzroście kadry profesorskiej i doktorskiej. Stąd polską specyfiką jest nagminne zatrudnianie na kilku etatach profesorów, którzy zdzierają głos przez codzienne, kilkugodzinne wykładanie. Znakomity filozof, Ludwik Wittgenstein, skarżył się, iż wykładając w Oksfordzie, ma aż dwugodzinny wykład, po którym jest tak zmęczony, że może jedynie wybrać się do kina na jakiś banalny film, najchętniej western. Polska kadra profesorska ma harmonogramy napięte jak najbardziej wzięci artyści estradowi, a więc coraz mniej siły i zapału do tworzenia rzeczy nowych, wychowywania kadr następców. Mimo to, nolens volens, zatrudnia się w różnych uczelniach (głównie niepaństwowych), aby mogły spełniać warunki MEN i Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego. Z kolei młodzi doktorzy, wynagradzani nie lepiej niż nauczyciele szkół podstawowych, uganiają się bardziej za możliwościami dorobienia do chudej pensji niż za odkryciami naukowymi. W najbliższych latach będzie zatem następował naturalny ubytek kadry naukowej o wysokich kwalifikacjach, związany ze starzeniem się, a przyspieszony przez nadmierną eksploatację. Tego wymiaru rankingi nie biorą pod uwagę. Dopiero gdy zacznie brakować profesorów jako promotorów i recenzentów, okaże się, że szkół wyższych jest wiele, ale studiować nie ma u kogo. Może się jednak mylę, bowiem do popularnej, profesorskiej, polskiej triady hierarchii naukowej: profesor nadzwyczajny, tytularny (zwany też belwederskim) i zwyczajny, doszedł nowy stopień. Zanim o nim napiszę, wyjaśnię P.T. Czytelnikom, że w naszym ukochanym kraju to nie profesor nadzwyczajny jest lepszy, ale właśnie zwyczajny. Jeszcze przed II wojną światową, gdy Stefan Czarnowski, długoletni wykładowca paryskiej Sorbony, po latach zabiegów o stanowisko profesora zwyczajnego na Uniwersytecie Warszawskim wreszcie je uzyskał, powiedział w gronie kolegów: „Wiem, że w Polsce za ordynarność płaci się lepiej”. Dla Czarnowskiego, przesiąkniętego językiem francuskim, oczywiste było tłumaczenie tytułu „profesor zwyczajny” jako „le professeur ordinaire”, a po staropolsku „ordynaryjny”. Jednak choć zwyczajni są minimalnie lepiej opłacani niż nadzwyczajni, to formuje się nowa, nieformalna, ale najwyższa kategoria profesorska – profesorowie medialni. Komentując na łamach „Rzeczpospolitej” (25 maja br.) ranking kierunków socjologicznych, dający prymat Uniwersytetowi Warszawskiemu, pani profesor Wiesława Kozek, dyrektor Instytutu Socjologii UW, wyjaśnia: „Młodzi ludzie mówią, że tu się fajnie studiuje, a obecność znanych socjologów w mediach sprawia, iż socjologia jako nauka staje się modna”. A są to: „Profesor Jadwiga Staniszkis, profesor Ireneusz Krzemiński, doktor Paweł Śpiewak – nazwiska znanych wykładowców socjologii UW można by jeszcze długo wymieniać”. Jeśli zatem wierzyć pani dyrektor, a przecież trudno nie wierzyć profesor socjologii, i to na UW, medialność właśnie staje się ważnym elementem atrakcyjności kierunku studiowania. Potrafię to zrozumieć. Profesor zwyczajny to zwykle zwyczajny mól książkowy, który sobie a muzom pisze jakieś artykuły, a nawet gorzej – grube książki. A gruba książka – wielkie zło, jak głosi mądrość ludowa. Edward Gibbon, autor wielotomowego, fundamentalnego dzieła „Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego”, przesłał z dedykacją kolejny tom diukowi Gloucester, ten odpisał mu nieco gburowato: „Jeszcze jedna gruba książka, Panie Gibbon. Skrobiesz Pan i skrobiesz”. Natomiast profesor medialny to specjalista nie od pisania, ale od wygłaszania

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 24/2001

Kategorie: Felietony