Demokracja, jaki śmieszny żart

Demokracja, jaki śmieszny żart

Od lat, od dekad zaklinamy rzeczywistość naszym uznaniem, uwielbieniem, oddaniem „demokracji” i jej rządom. I nie chodzi o to, że ma ona mankamenty, że w każdym miejscu, gdzie teoretycznie się ją praktykuje, jest lokalny przepis na nią. Mówię o tym, że w jakimś momencie fundamentalne założenia demokracji, jej legitymizacja jako ustroju kształtowanego przez wolę większości i gwarancje indywidualnej wolności, zaczynają tak odjeżdżać od założeń, że nie wiemy nawet, kiedy deklaratywna „demokracja” przestaje być metodą demokratycznie sprawowanych rządów.

Można powiedzieć, że w swoich ideowych założeniach jest ustrojem dość prostym, dla tych, których pozbawia wcześniejszej władzy (arystokracji, monarchistów, przywódców religijnych, wojska), jest modelem nawet prostackim. Czymże są te rudymenty demokracji? Przepadam za przypominaniem przy okazji takiego namysłu nad demokracją słów, które wypowiedzieć miał ateński przywódca i reformator demokracji Perykles 2,5 tys. lat temu, a zapisał w nieśmiertelnych frazach „Wojny peloponeskiej” Tukidydes: „Nazywa się ten ustrój demokracją, ponieważ opiera się na większości obywateli, a nie na mniejszości. W sporach prywatnych każdy obywatel jest równy w obliczu prawa; jeśli zaś chodzi o znaczenie, to jednostkę ceni się nie ze względu na jej przynależność do pewnej grupy, lecz ze względu na talent osobisty, jakim się wyróżnia; nikomu też, kto jest zdolny służyć ojczyźnie, ubóstwo albo nieznane pochodzenie nie przeszkadza w osiągnięciu zaszczytów. W naszym życiu państwowym kierujemy się zasadą wolności. W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli się zajmuje tym, co mu sprawia przyjemność, i nie rzucamy w jego stronę owych pogardliwych spojrzeń, które wprawdzie nie wyrządzają szkody, ale ranią. Kierując się wyrozumiałością w życiu prywatnym, szanujemy prawa w życiu publicznym; jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym niepisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę”. Dalej też jest bardzo ciekawie, ale poprzestańmy na tym.

Rzecz jasna, ówczesna demokracja była pogrążona w mroku wykluczeń, których nie zauważała: praw nie miały kobiety ani osoby bez odpowiedniego statusu materialnego, nie mieli ich niewolnicy ani ci, którzy nie byli obywatelami Aten. Szacuje się, że w przededniu wojny peloponeskiej prawa obywatelskie posiadało niewiele więcej niż 40 tys. mężczyzn (Ewa Wipszycka, Benedetto Bravo). Weźmy jednak ducha tych zasad, nie ich literę, i krytyczne, historyczne realizacje. Jeśli możemy uznać, że Perykles, wódz, władca, podzielił się realnie władzą, jeśli nie ze wszystkimi, to jednak z wieloma, definicja ta może być doskonałym punktem wyjścia do pytań zadawanych demokracji dzisiejszej, ba, nawet tej tutaj – nad Wisłą. Bo niby dlaczego nie?

Żywię od dawna przekonanie, że każde wybory są bardziej okazją do zadawania sobie pytań o kształt, jakość, czytelność i wartość demokracji, niż tylko wrzuceniem kartki i oddaniem „naszej” władzy starannie wyselekcjonowanej w posłuszności i nijakości grupie „kandydatów”. Od zawsze wybieramy spośród wybranych, a owi wybrani oprócz wybrania ich przez liderów – a najczęściej jednego lidera – mają pakiety innych uprzywilejowań (rządzi pieniądz – na plakaty, reklamy, spotkania, media). Naprawdę nie wiem, jakich trzeba by użyć łamańców umysłowych, żeby zobaczyć tu równość szans i inkluzywność wyborów. Tradycyjnie możemy oskarżyć szkołę, że nie uczy zadawania tych pytań. Ale nie robi tego sama z siebie, tak wszystkim aktorom sceny politycznej jest wygodniej i bezpieczniej. Od dekad.

Hucpiarstwo PiS wskoczyło jednak na wyższy poziom. Nie tyle już ociera się o możliwości naciągania, manipulowania wynikami samych wyborów, ile zanurzyło je w mechanizmach patologii, bez żadnego wstydu uchwalonych przez najwyższą władzę społeczeństwa – parlament. Nie ma lepszego przykładu niż doklejenie do wyborów parlamentarnych kuriozalnego „referendum” ze stronniczymi, absurdalnymi pytaniami skleconymi pod obecnie rządzących. Ktoś powie: można władzy, która chce, żeby na cztery pytania odpowiedzieć „nie”, przeciwstawić swoje „tak”. Jednak taka teoretyczna możliwość wyklucza nas ze wspólnoty myślących i odpowiedzialnych osób. Zgodnie z tym przeświadczeniem CAŁA opozycja, co jest dość rzadkim wypadkiem, rekomenduje odmowę wzięcia udziału w referendum, by nie uzyskało ono 50-procentowej frekwencji i stało się nieważne. Procedura odmowy jest oczywiście skomplikowana, niejasna, wymaga minimum odwagi cywilnej i świadomości, w czym nie chce się wziąć udziału. Na dodatek konieczność zapisania w protokole faktu odmowy przyjęcia karty referendalnej (jedyna skuteczna metoda niewzięcia udziału) sprawia, że władza dostaje listę osób jej nieprzychylnych, wrogich czy niepopierających. Nie mówię, że proskrypcyjną. Ale łamiącą jedną z fundamentalnych reguł wolnych wyborów – ich tajność. Cóż, taki mamy demokratyczny klimat.

Wydanie: 2023, 36/2023

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy