Milczenie jest na rękę Kościołowi

Milczenie jest na rękę Kościołowi

Postawa Kościoła katolickiego w Rwandzie to jeden z najtrudniejszych tematów. Postawa w czasie ludobójstwa i po nim

– Na każdym kroku w Rwandzie wyczuwa się dużą nieufność i nie jest to tylko kwestia genetycznej pamięci ludobójstwa – mówi polski marianin z misji katolickiej w Kibeho. Miejscowi nazywają go padri, to lokalna odmiana słowa „ojciec” oznaczającego księdza. W Rwandzie pracuje wielu polskich padri.

– Nieufność Rwandyjczyków to przede wszystkim strach przed oskarżeniem. Gdy kobieta Hutu nie chce zostać nałożnicą, to oskarża się ją o udział w ludobójstwie. Gdy sąsiad z sąsiadem ma na pieńku, oskarża go o ludobójstwo. Strach przed oskarżeniem utrzymuje ludzi w ciągłym kłamstwie. W Rwandzie kłamstwo jest sposobem na przeżycie – mówi padri z Kibeho. (…) – Po ludobójstwie postanowiono zakopać różnice, ale to sztuczny zabieg. Tak naprawdę to odsunięcie problemu w czasie, prawdziwa bomba z opóźnionym zapłonem – padri nie ukrywa, że jest pesymistą. Uważa, że powrót ludobójstwa w tym kraju jest więcej niż prawdopodobny.

Kibeho to mieścina na południu kraju. Kilkadziesiąt lepianek z czerwonej gliny. Właściwie koniec świata. (…) Miasteczko byłoby pewnie zapomnianym punktem na mapie, gdyby nie mające tu miejsce objawienia. Jedyne uznane przez Watykan w Afryce. Uczennica szkoły średniej Alphonsine Mumureke ujrzała tu 28 listopada 1981 r. Nyina wa Jambo – Matkę Świata, jak nazywana jest Madonna z Kibeho. Podobne objawienia miały potem jeszcze dwie dziewczynki. Wszystkim Matka Boska o twarzy koloru kakao przekazała wezwanie do opamiętania. W widzeniach powracał motyw rzeki krwi, którą miała spłynąć Rwanda. Dekadę później uznano to za zapowiedź ludobójstwa, które zdziesiątkowało kraj. (…)

Sanktuarium Matki Boskiej z Kibeho to jedna z trzech dużych świątyń w miasteczku. Niespełna kilometr dalej stoi solidny kościół parafialny. Na tyle duży, że w 1994 r. zmieściło się w nim kilkuset, a może i ponad tysiąc Tutsi. Granaty wpadały do środka przez otwory wysadzane w murach. Rozrywały wiernych na strzępy. Kogo nie zmasakrowały, ten ostatecznie spłonął żywcem. (…)

Na drugim końcu drogi, dokładnie naprzeciw kościoła parafialnego, stoi kompleks misyjny księży marianów. Położony na rozległym terenie, wciąż rozbudowywany, służy obsłudze pielgrzymów. Jego wizytówką jest sześciometrowy Chrystus z brązu witający przybyszy. Niczym ten stojący w Rio de Janeiro. Chrystusa z Kibeho ufundował Polonus z Chicago. Rzeźbę wykonał artysta z Meksyku.

– Gdy przyleciał do Rwandy, było to prawdziwym wydarzeniem – wspomina polski padri. – Chrystus jechał ulicami Kigali na lawecie, ludzie zatrzymywali się i podziwiali. Same promienie ważą po 400 kilo każdy. (…)

Figura w Kibeho jest ponoć największym Chrystusem Afryki. Pytanie, czy ludzie, którym niespełna ćwierć wieku temu rozsiekano maczetą wiarę w człowieczeństwo, najbardziej potrzebują wielkiej figury Chrystusa? (…)

Postawa Kościoła katolickiego w Rwandzie to jeden z najtrudniejszych tematów. Zarówno postawa w czasie ludobójstwa, jak i po nim. Pytanie, jak to w ogóle było możliwe, że kościoły stały się miejscami kaźni, wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Podobnie jak to, jakim cudem duchowni, których sutanny splamiła krew ofiar, mogli zbiec i ukryć się w parafiach rozsianych na prowincji Europy. Kto ułatwił im ucieczkę? Kto dał schronienie przed międzynarodowym trybunałem? I dlaczego Kościół na temat ludobójstwa w Rwandzie milczał przez tak wiele lat, odmawiając dania świadectwa?

O współudział w ludobójstwie oskarżonych zostało do tej pory 20 księży i zakonnic. Jeden z najgłośniejszych procesów toczących się przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym dla Rwandy dotyczył Wenceslasa Munyeshyaki. Duchowny skazany został na dożywocie, ale zaocznie, bo uciekł do Francji, gdzie w parafii Gisors niedaleko Paryża znalazł spokojną przystań. Ten urodzony z matki Tutsi i ojca Hutu wielebny wsławił się wiosną 1994 r. tym, że paradował z pistoletem przy pasie, kolaborował z Hutu i organizował czystki w katedrze pod wezwaniem Świętej Rodziny w samym sercu Kigali. Wśród jego ofiar przeważały kobiety i dzieci. Władze Francji odmówiły jego ekstradycji.

Podobnie potoczyły się losy wielebnego Athanasego Seromby, który spychaczami nakazał zburzyć kościół, gdzie schronienia szukało 2,5 tys. Tutsi. Ludzie ginęli przygniatani walącymi się murami. Koparki grzebały żywych i martwych. Seromba miał według świadków płacić operatorom koparek, aby pracowali szybciej. Przyglądając się wydarzeniom, spokojnie popijał piwo. Został skazany na 15 lat. Nie trafił jednak od razu do więzienia, bo miejscowi zakonnicy ułatwili mu przerzut przez Kongo do Włoch. Tam zmienił nazwisko i został proboszczem we Florencji. Po latach poszukiwań przez międzynarodowy wymiar sprawiedliwości Seromba został namierzony, ale ponownie udało mu się zbiec i kolejny rok przebywał w ukryciu. Wtedy główna prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego dla Rwandy Carla Del Ponte oskarżyła Watykan o utrudnianie ekstradycji skazanego. Stolica Apostolska odmówiła pomocy, tłumacząc, że Seromba „wykonuje ważną pracę we Włoszech”. Ostatecznie został aresztowany przez Interpol i w 2009 r. trafił do więzienia w Beninie – 15 lat po ludobójstwie.

Kolejny duchowny, Emmanuel Rukundo, oskarżony był nie tylko o współudział w zbiorowych mordach, ale i o gwałty. Ten kapelan wojskowy próbował schronić się w Szwajcarii, gdzie udało mu się uzyskać status uchodźcy. Rozpoznano go po pięciu latach i dopiero wówczas trafił przed trybunał w Aruszy. Został skazany na 25 lat więzienia.
Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy, mimo że pracował 21 lat, był porażką wymiaru sprawiedliwości. W tak długim okresie zdołał osądzić zaledwie 93 osoby, spośród których 61 zostało skazanych. Kilka spraw skierowano do sądów narodowych, jak przypadki zakonnic Gertrude i Marii Kisito. Oskarżone o współudział w zabójstwie prawie 7 tys. Tutsi, zbiegły do Belgii i tam zostały skazane na 12 i 15 lat więzienia (…).

Jak twierdzi prowadząca sprawę prokurator Carla Del Ponte, w przypadku podejrzanych o udział w ludobójstwie duchownych międzynarodowy wymiar sprawiedliwości zderzył się z betonową ścianą Watykanu. Machina zacierania śladów i pomocy w przerzucie obciążonych zarzutami okazała się skuteczna, w wyniku czego do dziś nie wiadomo, ilu morderców i duchownych wspierających ludobójstwo ukrywa się na plebaniach Francji, Belgii, Włoch, Szwajcarii, a może nawet i Polski. Milczenie jest na rękę Kościołowi.

Organizacja African Rights w 1998 r. wysłała do Jana Pawła II petycję z prośbą o pomoc Watykanu w ustalaniu prawdy o roli Kościoła w czasie ludobójstwa i rozliczeniu winnych po jego zakończeniu, m.in. ukrywania oskarżonych. Prośba pozostała bez odpowiedzi.

Również Organizacja Jedności Afrykańskiej, przekształcona następnie w Unię Afrykańską, przygotowała w 2000 r. raport obarczający Kościół w Rwandzie odpowiedzialnością za brak sprzeciwu i popieranie dyskryminacji na tle etnicznym. Kościół według tego raportu udzielił „niezbędnego wsparcia reżimowi Hutu podczas zbrodni”, a „skandaliczna rola przywódców duchownych polegała na niewyrażaniu żadnego moralnego sprzeciwu wobec ludobójstwa”.
Kościół katolicki lubi przypominać, że określenia „ludobójstwo” w stosunku do wydarzeń w Rwandzie jako pierwszy użył Jan Paweł II. To prawda, ale niezależnie od zamiarów papieża jego jedyna pielgrzymka do Rwandy w 1990 r. legitymizowała reżim Hutu. Władza szła wówczas ręka w rękę z Kościołem deprecjonującym Tutsi.

Najważniejszy duchowny Rwandy, arcybiskup Kigali Vincent Nsengiyumva, przez 15 lat zasiadał w komitecie centralnym partii rządzącej. (…) Jak twierdzi ocalała z masakr Madalena Mukariemeria w rozmowie z reporterem „The Guardian”, abp Vincent Nsengiyumva nigdy nie zrobił nic, aby powstrzymać zabijanie. Mógł powiedzieć, że nikt nie może zabijać kogokolwiek w kościołach, ale tego nie zrobił. (…) Tak to widzą ofiary. Oczywiście pozostaje bolesne pytanie: czy Kościół nie mówił w ogóle, czy było to niesłyszane? (…)

Watykan przeprosił za postawę Kościoła w Rwandzie dopiero w 2017 r. Trzy miesiące po tym, jak takie przeprosiny wystosowali biskupi Rwandy. (…)

Według wielu obserwatorów czynnikiem decydującym o tym, jak przebiegało i jaki rozmiar przybrało ludobójstwo w Rwandzie, była ewakuacja biskupów w przeddzień rzezi. Linda Melvern, ekspertka MTK dla Rwandy, twierdzi, że „wiele dokumentów wskazuje na to, że gdyby władze kościelne pozostały na miejscu, nie doszłoby do ludobójstwa. (…) O tym, że obecność białego księdza mogła mieć wpływ na los ofiar, świadczy historia polskiego pallotyna, padri Stanisława Urbaniaka. Parę lat temu został uhonorowany nagrodą Umurinzi W’Igihango – „Za budowanie jedności” – przez prezydenta Rwandy Paula Kagame. Padri Urbaniak w niewielkiej parafii na północy kraju, Ruhango, uratował kilkuset Tutsi. Gdy zaczęło się ludobójstwo, jego parafianie Hutu odmówili zabijania parafian Tutsi. Władze okręgu musiały dowozić bojówki aż z Kigali. – To była jedyna parafia, gdzie nie uruchomiono ludobójstwa. Może zadziałał czynnik psychologiczny? To, że został ten biały i nie pozwolił mordować na terenie kościoła? – zastanawia się Joanna Kos-Krauze. Z padri Urbaniakiem spotkała się w Kongu, gdzie przebywał na wygnaniu. – Jest chodzącym wyrzutem sumienia tego Kościoła. (…)

Przed ludobójstwem Rwandę opuścił polski duchowny, późniejszy arcybiskup Henryk Hoser, który spędził w tym kraju prawie 20 lat jako zaufany człowiek papieża Jana Pawła II. Oficjalnie Hoser w czasie ludobójstwa przebywał w Jerozolimie i w Rzymie, na synodzie poświęconym sprawom Afryki. Ale współpracujący z nim przez lata w Rwandzie przy projektach planowania rodziny (Hoser jest znawcą metody Billingsa będącej odpowiednikiem kalendarzyka małżeńskiego) ks. Jean Ndorimana twierdzi, że w czasie ludobójstwa spotykał Hosera w sąsiednim Burundi. „Podczas gdy ludobójstwo toczyło się w najlepsze, ks. Hoser wielokrotnie podróżował z Burundi do Rwandy i z powrotem. Był w dobrych stosunkach z osobami dokonującymi ludobójstwa, gdyż w czasie gdy trwała rzeź ludności Tutsi, bez trudu przekraczał granicę i przemieszczał się między rozmaitymi punktami kontrolnymi w samej Rwandzie. Bez przeszkód poruszał się wewnątrz kraju i wracał do Bujumbury w Burundi, kiedy tylko zapragnął”, mówił w wywiadzie udzielonym portalowi naTemat, w czasie gdy w Polsce toczyła się debata dotycząca roli Henryka Hosera w Rwandzie w najtragiczniejszym dla historii tego kraju okresie, wiosną 1994 r.

Ks. Ndorimana to duchowny Tutsi, który w czasie ludobójstwa stracił całą rodzinę. Jest autorem książki „Rwanda – L’Église catholique dans le malaise” („Rwanda – Kościół katolicki podczas choroby”), w której twierdzi, że głównym celem powrotu Hosera do Rwandy po ludobójstwie była obrona duchownych Hutu, w tym pomoc w ich transferach za granicę. Watykańska Kongregacja do spraw Ewangelizacji Narodów właśnie za radą Hosera miała według Ndorimany nakazać wszystkim kapłanom Rwandy udzielanie pomocy uchodźcom Hutu. Nakaz ten obowiązywał także kapłanów Tutsi. Takich jak Ndorimana.

Henryk Hoser oficjalnie wrócił do Rwandy tuż po zakończeniu ludobójstwa. Papież mianował go wówczas wizytatorem apostolskim, czyli pełniącym obowiązki nuncjusza papieskiego. Pozostał tam dwa lata. (…) „Nie byłem w Rwandzie w trakcie ludobójstwa. To kłamstwo”, mówi.

Zaprzecza też udziałowi duchownych w ludobójstwie. „Nie znam osobiście żadnego przypadku, by ksiądz zabił albo zgwałcił. A jeśli było inaczej, to należy przedstawić dowody. Sięgnąć po dokumenty, po wyroki trybunału w Aruszy. A w nich nie ma informacji, jakoby rzeczywiście księża dokonywali morderstw”.

Niestety, tu biskup się myli. Wyroki trybunału w Aruszy mówią co innego.

I jeszcze jedna ważna kwestia. Polski duchowny, zapytany, czy „Watykan i sam ksiądz arcybiskup pomagał duchownym oskarżanym o ludobójstwo w ewakuacji z Rwandy?”, odpowiada: „Nie, duchowni sami się organizowali. Po takiej wojnie dochodzi do samosądów. Obecny reżim jest oskarżany o zabójstwa sądowe, często oskarżano ludzi, w tym duchownych, o najgorsze czyny, zupełnie bezpodstawnie. Trzeba było czekać na inne czasy, dlatego wielu księży wyemigrowało. Ale ja w tym nie brałem udziału”.

Henryk Hoser zaprzecza więc własnemu udziałowi w przerzucie duchownych, ale nie samemu procederowi. Z Rwandy nie uciekali masowo księża i zakonnice. Ratunku w ewakuacji szukali ci, którzy się obawiali oskarżenia o udział w ludobójstwie.

Kościół długo nie chciał przyjąć do wiadomości, że wiosna 1994 r. była zagładą Tutsi. W jego tłumaczeniu było to „podwójne ludobójstwo”, czyli w równym stopniu dotyczące Tutsi, co Hutu, co jest bolesne i krzywdzące dla tych, którzy je przeżyli. Kłopotliwe i budzące agresję dla obecnie rządzących w Rwandzie i oburzające dla historyków oraz badaczy ludobójstwa w tym kraju.

Timothy Longman, dyrektor African Studies Center na uniwersytecie w Bostonie, który prowadził badania w Rwandzie w latach 1992-1993 oraz 1995-1996, postawił tezę (…), że wina Kościoła polegała na legitymizowaniu władzy Hutu i czynnym „wspieraniu prowadzonej przez rząd dyskryminacyjnej polityki etnicznej”, czyli opowiedzeniu się po jednej stronie konfliktu. Mówienie więc po latach o podwójnym ludobójstwie jest próbą uniknięcia odpowiedzialności.
Tymczasem abp Hoser mówił w wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej w 2013 r.: „Nikt nie wie, że w 1993 r. milion Rwandyjczyków żyło w obozach we własnym kraju, gdyż zostali zepchnięci z północy przez nacierające oddziały Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, zdominowanego przez ludność z plemienia Tutsi”. Po czym dodał: „Kościół w Rwandzie był wielkim poszkodowanym. Stracił nie tylko czterech biskupów, ale i 150 księży, czyli około jednej czwartej duchowieństwa. Poniosło śmierć także ok. 140 sióstr zakonnych, nie mówiąc już o kilkuset tysiącach wiernych świeckich. Byli to zarówno Hutu, jak i Tutsi”.

Linda Melvern nazywa postawę abp. Hosera „rewizjonizmem historycznym” niemającym wiele wspólnego z faktami, ale pozwalającym marginalizować rolę Kościoła w ludobójstwie. W jednym z wywiadów powiedziała: „Kościół katolicki wspierał reżim, który naprawdę nie dbał o prawa człowieka. Sposób, w jaki od 1973 r. traktowano Tutsi, można porównać do apartheidu w Republice Południowej Afryki. Abp Hoser był w Rwandzie od 1975 r., więc on by się do tego grona zaliczał. Proszę pamiętać, że on nie był żadnym wiejskim lekarzem. Nie siedział w małej przychodni i nie leczył miejscowych. On zasiadał w różnych komisjach. Był sekretarzem Komisji Episkopatu Rwandy do spraw Zdrowia, a także Komisji do spraw Rodziny. Stał na czele Stowarzyszenia Ośrodków Lekarskich w Kigali, kierował ośrodkiem monitoringu epidemiologicznego AIDS. Był mocno zaangażowany. Był częścią establishmentu. Znał się z tymi, którzy dokonali tego mordu. Mówienie, że ludobójstwo było wynikiem czteroletniej wojny domowej, to marginalizacja całej tej sprawy”.

Abp Hoser konsekwentnie podtrzymuje (we wszystkich wywiadach), że w przypadku rwandyjskiej wiosny 1994 r. doszło do podwójnego ludobójstwa: „Według niektórych należy mówić, że to było ludobójstwo tylko na Tutsi. Tymczasem śmierć ponosili także niewinni Hutu! W Zairze było milion uchodźców Hutu z Rwandy, ci ludzie masowo ginęli. Niestety jednak ten okres nie jest objęty żadną działalnością wymiaru sprawiedliwości”.

Oczywiście, że śmierć Tutsi i śmierć Hutu jest moralnie takim samym złem, ale stawianie znaku równości między rzezią miliona a odwetem cudem z tej rzezi uratowanych oraz ich rodzin jest zakłamywaniem historii. Nie byłoby odwetu, gdyby nie było ataku. (…)

Kibeho jest ważnym dla Watykanu adresem w Rwandzie nie tylko ze względu na objawienia. Po ludobójstwie to właśnie tu powstał największy w Rwandzie obóz dla uchodźców Hutu. W prowizorycznych namiotach zrobionych z niebieskich oenzetowskich plandek mieszkało 80-100 tys. ludzi. Obozu pilnował oddział zambijskich żołnierzy wchodzących w skład Misji Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy Rwandzie (UNAMIR). Rozciągający się na powierzchni 9 km kw. obóz był pozostałością po tzw. humanitarnych strefach bezpieczeństwa. Wśród uchodźców byli również członkowie bojówek Interahamwe i Hutu, którzy brali udział w masakrach. Rządzący krajem Rwandyjski Front Patriotyczny określał ich mianem génocidaires (z francuskiego – ludobójcami). Wojsko, zwane wówczas Rwandyjską Armią Patriotyczną (RPA), i policja prowadziły akcje poszukiwania i likwidowania génocidaires.

Wyłuskanie „ludobójców” z ludzkiej ciżby koczującej w Kibeho stało się pretekstem do likwidacji obozu. Jak pisała Judi Rever w „Foreign Policy Journal”, lokalne władze już od jesieni 1994 r. prowadziły akcje „czyszczenia” wiosek i miasteczek. Powołując się na niepublikowane zeznania oficerów RPA i dokumenty ze śledztwa prowadzonego przez międzynarodowy trybunał, Judi Rever twierdzi, że operacje były przygotowane i zaplanowane przez rwandyjski wywiad. Hutu byli zwożeni do obozu, gdzie „mordowano ich przy użyciu sznurów, noży, młotków i tradycyjnej broni, a także duszono plastikowymi workami”. Ofiary były następnie zwożone ciężarówkami zabierającymi po 60-70 ciał do dżungli Nyungwe, gdzie zakopywano je w masowych grobach.

17 kwietnia 1995 r. zapadła decyzja o ostatecznej likwidacji obozu w Kibeho. 18 kwietnia obóz, w którym przebywało ok. 100 tys. ludzi, otoczyły oddziały RPA. Dowództwo sił UNAMIR było kompletnie zaskoczone. Zdołało tylko wysłać do obozu 32 wojskowych obserwatorów z Australii, których rola polegała na tym, że byli niewygodnymi świadkami wydarzeń. (…)

Na misyjnej mapie Rwandy jest jeszcze jeden ważny polski adres – sanktuarium ojców pallotynów w Gikondo. Spory kompleks misyjny położony w obrębie stolicy. (…) W 1994 r. właśnie w Gikondo miała miejsce pierwsza udokumentowana masakra. Zaczęło się od sprawdzania kart identyfikacyjnych. Gdy jeden z duchownych próbował protestować, usłyszał, że w kościele schowali się inkotanyi (niezwyciężeni), jak Hutu nazywali partyzantów Tutsi.

Oficer Gwardii Prezydenckiej uznał, że na zebranych w kościele szkoda marnować kul, i postanowił oddać sprawy w ręce Interahamwe. W ciągu dwóch godzin 200 bojówkarzy zaszlachtowało maczetami 110 osób, w tym dzieci. Obcinano nie tylko ręce, nogi i głowy, ale także genitalia i uszy oraz wydłubywano oczy.

Pallotyni zabarykadowali się w drukarni. Opuścili schronienie dopiero wtedy, gdy Interahamwe odjechali. Zajęli się chowaniem ciał. Jednym z tych, który kopał doły i przenosił martwe ciała, i jednym z nielicznych, którzy przeżyli ludobójstwo, a wciąż mieszkają w Rwandzie, jest ks. Stanisław Filipek. Nie chce rozmawiać o wydarzeniach sprzed lat (…): „Co się stało, to się nie odstanie, tylko ja i pan Bóg wiemy, jak to przeżyłem. Sumienie mam czyste”. (…)

Pierwszą masakrę w Gikondo przeżyło 11 Tutsi. Schronili się w wolnostojącej kaplicy na terenie misji. Ktoś ich jednak namierzył. Ktoś nocą wlał do wnętrza benzynę. Wszyscy spłonęli żywcem. Po latach w pokoju sąsiadującym z tą kaplicą zamieszkała Joanna Kos-Krauze, przygotowując się do kręcenia filmu „Ptaki śpiewają w Kigali”. (…) Większość polskich misjonarzy w Rwandzie pamięta nie tylko Joannę Kos-Krauze, ale i jej męża Krzysztofa. „On był błyskiem, ona była wtedy w jego cieniu. Krzysztof miał posturę, tembr głosu, urok osobisty, skupiał uwagę. Gdy została sama, musiała wyjść z cienia (…)”, mówi jeden z polskich misjonarzy, którzy współpracowali z Joanną Kos-Krauze przy produkcji filmu.

Tytuł, skróty i ilustracje pochodzą od redakcji

Fragmenty książki Joanny Kos-Krauze i Aleksandry Pawlickiej Jest życie po końcu świata, Znak Literanova, Kraków 2017

Wydanie: 2017, 40/2017

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy