Dlaczego tak nie cierpię defilad? Dlaczego nie odczuwam dumy z oręża polskiego i żadnego innego, dlaczego nie uspokaja mnie żadna ilość sunących przez Warszawę wytwórni śmierci, a od patosu przemówień polityków dostaję białej gorączki, i to w tym potwornym upale? Dlaczego liczone w setkach miliardów złotych wydatki na zakupy uzbrojenia nie spływają na mnie kojącym poczuciem bezpieczeństwa i po dziurki w nosie mam baśni głoszonych choćby przez prezydenta Dudę, że to kogoś przestraszy, odstraszy, zreflektuje, a mieszkającym w Polsce zapewni bezwojnie? Dlaczego nie odczuwam dreszczu ekscytacji, kiedy niebo wypełnia grzmot samolotów i śmigłowców bojowych, kiedy od murów miasta odbija się warkot maszyn śmierci? Co ze mną nie tak?
Może po prostu nie lubię złego teatru? A może uważam, że libretto zbrojenia, fanfary śmiercionośnych urządzeń, jeżdżących czy latających, zwyczajnie na spektakl się nie nadają? Ta ostentacja i fałszywy, sztuczny język, którym to wszystko jest opowiadane (nie pojawiają się w tym radosno-defiladowym języku takie słowa jak śmierć, cierpienie, kalectwo, zniszczenia), dawno powinny odejść do lamusa społecznych, ludzkich zachowań, rytuałów, świątecznych dekoracji.
Moja „naiwność” nazywała się kiedyś pacyfizmem.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 34/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy