Misjonarz Bush w Państwie Środka

Misjonarz Bush w Państwie Środka

Na początku swojej kadencji prezydent USA wierzył, że opłaca mu się konfrontacja z Chinami. Dziś woli przekonywać Chińczyków, że demokracja a la USA jest najlepsza. „Ma pani piękny czerwony sweter. To symbol wolności wyboru, za którą przyjdą także inne demokratyczne swobody”, powiedział George Bush w miniony piątek do młodej studentki chińskiej przed swoim odczytem na Uniwersytecie Pekińskim Qinhua. Jak zinterpretowały to światowe agencje, amerykański prezydent przypomniał w ten sposób, że kiedy był w Chinach poprzednio, w 1975 r. (jego ojciec, George Bush senior, pracował wtedy w biurze łącznikowym USA w stolicy ChRL), na ulicach widział tylko tysiące szarych ludzi w jednolitych zielonych i błękitnych mundurkach Mao. Tym razem dwudniowy pobyt w Pekinie musiał przynieść całkowicie odmienne wrażenia. Chińczycy noszą takie same stroje jak mieszkańcy Tokio, Paryża czy Nowego Jorku. Są coraz bardziej swobodni w kontaktach z cudzoziemcami. Chodzą na dyskoteki, jadają w restauracjach, oglądają zagraniczne filmy, łącznie ze światowymi hitami. Spora część ponadmiliardowego społeczeństwa wchodzi powoli w epokę kultury konsumpcyjnej. Na Uniwersytecie Qinhua, uczelni uważanej w Pekinie za kuźnię najlepszych kadr w kraju, Bush miał okazję zobaczyć jednak nie tylko markowe dżinsy, dobre krawaty i eleganckie sukienki. Swobodnie porozumiewał się po angielsku z przybyłymi na spotkanie młodymi ludźmi. Wielu z nich znało Amerykę, odbyło tam staże naukowe lub studia. Już wiele lat temu chiński rząd przyjął koncepcję budowania „warunków sprzyjających naukowej kreatywności”. W praktyce oznacza to, że najzdolniejsi chińscy studenci i uczeni mają możliwość kształcenia się w najlepszych ośrodkach akademickich za granicą. W styczniu tego roku podpisano kolejne porozumienie pomiędzy amerykańskim Uniwersytetem Harvarda a właśnie Uniwersytetem Qinhua i rządem ChRL, na mocy którego ok. 300 chińskich urzędników odbędzie w ciągu najbliższych pięciu lat kursy na Harvardzie w dziedzinie stosunków międzynarodowych i administracji publicznej. George Bush nie byłby sobą, czyli Amerykaninem (i głęboko religijnym Teksańczykiem) o nieco misjonarskim zacięciu, gdyby nie podjął w takim właśnie miejscu próby przekonania Chińczyków, że system polityczny USA jest najlepszy i najefektywniejszy. W transmitowanej na żywo przez chińską telewizję i radio rozmowie ze studentami z uznaniem mówił więc o „nowych Chinach – Chinach silnych, pokojowych i rozwijających się gospodarczo”, ale też apelował do Chińczyków, by nie bali się wolności. Wzorem państwa swobód i prawa może być Ameryka, podkreślał. „Życie w USA pokazuje, że wolność, połączona z prawem nie jest tym, czego należy się obawiać”, powiedział Bush. „Ci, którzy boją się wolności, czasami argumentują, że prowadzi ona do chaosu. Ale tak się nie dzieje, bowiem różnorodność to nie nieporządek. Dyskusja to nie spór. A różnica poglądów to nie rewolucja”. Chińczycy słuchali tych słów z uwagą i bez zniecierpliwienia, choć jednym z argumentów Pekinu, kiedy padają zarzuty na temat braku demokracji w Państwie Środka, jest teza, że nagłe wprowadzenie wszystkich demokratycznych reguł do systemu politycznego ChRL mogłoby się skończyć chaosem, którego skutki – w państwie liczącym miliard 250 milionów ludzi – mogłyby być groźne dla (całego) świata. Irytacji nie okazywał też prezydent Chin, Jiang Zemin, kiedy słuchał podobnego przemówienia podczas czwartkowych rozmów oficjalnych. Nawet uwagi Busha, nawiązujące do zakazu funkcjonowania w Chinach sekty Falung Gong, mówiące że „wolności religijnej nie należy się obawiać, lecz ją popierać, ponieważ wiara daje nam kręgosłup moralny i uczy nas kochać, służyć innym i żyć odpowiedzialnie”, przyjęto z całkowitym spokojem. „Tak jak Amerykanie skarżą się (zrobił to także George Bush na Qinhua – przyp. M.G.), że wielu mieszkańców Państwa Środka ma niewłaściwy i krzywdzący wizerunek Stanów Zjednoczonych, tak widać też, że Amerykanie nie do końca rozumieją Chińczyków. Ale jest coraz lepiej”, napisał jeden z dzienników wychodzących w Hongkongu. Trudno o bardziej prawdziwe słowa. Wizyta George’a Busha w Chinach wypadła niemal dokładnie w 30. rocznicę historycznego przyjazdu do Pekinu prezydenta Richarda Nixona. „Od tamtego mroźnego, w każdym sensie tego słowa, dnia upłynęła cała epoka”, napisał teraz „The New York Times”. Okres głębokiej nieufności, a potem bardzo ostrożnego budowania pierwszych stosunków – rozkładany zgodnie z tradycją Azji, ale też na skutek podejrzliwości USA na całe dekady –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2002, 2002

Kategorie: Świat