Mistrz i Małgorzata

Mistrz i Małgorzata

Siostra Małgorzata Chmielewska:
Bieda ma swoją godność. Nie żebrzę, ale mobilizuję do dzielenia się. A to już inna rzecz

Habit odsłania trepy oblepione mazistym lessem, gdy człapie męskim krokiem przez podwórze. Właściwie nie kojarzy się z milczącym wpatrywaniem się w krucyfiks. Szeptanie biedakowi: „Kocham cię” też do niej nie pasuje. Mówi wprost: ubóstwo kosztuje tyle i tyle. Symulacja? Wymiana drzwi obrotowych w biurowcu jednej gminy – koszt remontu baraku kolejowego na obrzeżach Warszawy, starego przedszkola w Brwinowie, opuszczonej szkoły na górce w Grocholicach.
– A co? Potrzebna porcja wzruszenia? – pyta przez telefon. Język ma szorstki, zadziorny. Z biedą nie toczy dyskusji o papieskiej poezji. Mówi jaśniej. Na przykład: – Mąż pewnej mojej podopiecznej, łajdak i pijak, był uprzejmy kopnąć w kalendarz.
To nie jest brak złudzeń. Skuteczna forma kontaktu. Szczera. Brutalnie szczera.
Koło Opatowa skręca się na wyboistą drogę. Z daleka, w szczerym polu świecą jasnym drewnem nowa kapliczka i dachy zabudowań, wokół których kręcą się ubóstwo w szarych kufajkach i brązowy habit. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, że zamieszkała z biedą w Zochcinie.
Siostra Małgorzata Chmielewska, założycielka siedmiu domów Wspólnoty Chleb Życia, nazywa siebie świecką zakonnicą. Rodzaj świętości, który uprawia, długo uchodził w Kościele za dziwaczny.

Posłodzić sól

Zanim Henio włoży głowę do lodówki w poszukiwaniu natchnienia do dzisiejszego menu, zakłada na szyję rzemyk z dużym krzyżem. Odruchowo. Potem reszta. Kucharz w Zochcinie wstaje najwcześniej. Gdy już wszyscy mężczyźni na życiowym kacu, czyli odwyku, zejdą do jadalni, Henio intonuje psalm według dobowej rozpiski. Potem jeszcze chwilę podrzemie na adoracji. Za godzinę przy Najświętszym Sakramencie zmieni go pan Łucjan, do niedawna najlepszy w dojeniu krów, którego dziś zmieni Zdzisiek, odpowiedzialny za wspólnotową trzodę. Nie chcesz się modlić, to wyciągasz gazetę. Bylebyś się wyciszył. Małgorzata nienawidzi pytań o nawrócenia w statystyce.
Ksiądz Cezary już ciągnie za sznury dzwonu na Anioł Pański, gdy siwiuteńki, ale jeszcze niestary Henio, zwany przez tutejsze dzieci dziadkiem, dopija kolejną kawę. Mocną. „Więzienną”. Z 36 na terapii odwykowej wyszło ich wtedy pięciu. Nigdy nie wiadomo, czy człowiek „załapie” we wspólnocie. Henio załapał. Ten krzyż na rzemyku dostaje się tu po siedmiu latach. – Po co odgrzewać? – zrzuca pod ścianę worek ziemniaków. – Fach był dobry. 31 lat człowiek ustawiał na maszynach wzory do żakardowych firan. Takie, siakie – kreśli w powietrzu zawijasy. – Jak zaczęli likwidować PGR-y, ludzie przechodzili na dziewiarstwo. Człowiek się wtedy najeździł po Polsce. A ponieważ było nas czterech fachowców, pękało minimum cztery połówki.
Tego dnia Henio wracał do Łodzi z Milanówka. Dlaczego wysiadł w Warszawie na Śródmieściu? – Jakby mnie ktoś zawołał po tej setce. Jakby z zaświatów… Henio wskoczył na szyny. Gwizd. Jakiś kloszard za nim. Wtedy Henio wytrzeźwiał. – Jest w człowieku coś, czego robak nie zje – kartofle pluskają do kubła. Mdło zapachniała przypalana mąka. Dziś sos na okrasę.
Zapasów w Zochcinie się nie robi. Nie można. Byłoby to popuszczaniem w ubóstwie. Tylko cukier jest zawsze. Pozbawiony wszystkiego człowiek bieda siostry Małgorzaty ma mieć życie osłodzone, ile tylko się da. Żeby chciał w ogóle żyć. Nawet samochód. Bieda nie musi jeździć rzęchem. No to kupiła peugeota partnera. – A co, myśli pani, że jak dziad, to już po dziadowsku? – siostra niedbale upycha pod chustkę kosmyk siwych włosów. – Wystarczy, że puszka się wgniecie, i już im się nie opłaca – rozładowuje „luksusową” atmosferę nędzy odrzutów z hipermarketu, które w plastikowych workach podpierają ściany: nowalijki, jabłka, rogaliki z marmoladą. Jej ubodzy znają smaki zbytku. Czasem zadzwoni wielki świat, żeby przyjechali zabrać resztę z bankietu. Wtedy bieda je nawet dzika z rusztu. Do syta. Dzik nie może przecież poleżeć.
Każdy w domu ma swój sektor. Obowiązkiem siostry Małgorzaty jest żebranie. Nie, na kieleckiej wsi nie prosi. Tu sklepikarze sprowadzają tyle, na ile jest zbyt. Najskuteczniejsze jest żebranie u właścicieli warszawskich sklepów. – Bieda ma swoją godność – siostra zarzuca szalik na habit. – Nie żebrzę. Mobilizuję do dzielenia się. A to już inna rzecz.
Dlatego siostra Małgorzata nigdy nie podaje konta na afiszach. Podaje telefon.

Kury zielononóżki

Wokół zabudowań z dwoma hektarami ziemi pachnie cement i świeże drewno. Wieczny remont. Już zaczęty albo jeszcze niedokończony. Ład nie jest przecież celem. Jedyne, czego siostra Małgorzata nie znosi, to pety na placu. I wszy. Wszy oznaczają dla schroniska palenie ubrań i koców, czyli katastrofę. Kilka lat temu, gdy jednemu z domów zagroziły zamknięciem, przyciśnięta do muru poszła z Jezusem na szantaż: – Twoi ubodzy, Twój problem. Czekam jutro do dwunastej. Jeszcze przed południem kłębiły się jak szalone. Nikt nie umie wytłumaczyć, dlaczego wtedy zniknęły.
Kury w Zochcinie przekomarzają się leniwie, jak w gospodarskiej sielance o dostatku. Stary gatunek zielononóżek znosi jaja o obniżonej zawartości cholesterolu, które bieda sprzedaje w Warszawie po 1,20 zł za sztukę (tu, w Kieleckiem, wydać tyle na jajko byłoby grzechem). Zielononóżki tworzą poniekąd tutejszy regulamin. W Zochcinie nie wolno pić, leniuchować, no i kraść. Siostra Małgorzata jest chytra zwłaszcza na te jajka, liczone w kurniku co do sztuki. Poza tym wszystko wolno. Palić też. Jeśli ktoś znajduje energię do życia w nikotynie, siostra sama jej dostarczy. Nic złego.
Ale karmić, nie znaczy litować się. Dla niuniusiów miejsca na tutejszym odludziu nie ma. -– Zjadłaby pani malinówkę? – Małgorzata zapala się do codzienności wcale nie kontemplacyjnie. – A starego kosztela? No właśnie. Założymy tu szkółkę ginących gatunków. My, biedacy, wepchniemy się na rynek pomiędzy masówkę. Albo haftowana pościel – myśli na głos. – Gdyby jeszcze nazwać ją „babuni”? Można chyba wziąć 100 zł za sztukę? Że wymaga pracy? Mamy czas.
Po fachowym słownictwie, jakim operuje, opowiadając o biznesplanach biedy, znać, że oprócz świętej poniekąd chytrości lubi wiedzieć. Choć wcale nie chce znać się na wszystkim. Na przykład na flancowaniu malinowych pomidorów. Od tego jest Plewa. Małgorzata nie widzi powodu, żeby Plewie odbierać chleb. Żadnej wdzięczności. Siostrę żenuje atencja.
Wiesław Plewa, miejscowa gospodarska drobnica, właściwie kręci się już bez celu, rozglądając się za brązowym habitem siostry Małgorzaty. Jest po piętnastej. Zrobił swoje i podjadł przy stole. Zaraz, jak co dzień, siostra włoży do kraciastej siaty chleb i coś do chleba. Plewa zawiezie do domu, a żona zrobi z tego obiad dla synów. Właściciel kilku mórg nieużytków o pracy za jedzenie mówi, że „działa”. Tak jak pani Gosia, która też „działa”, krzątając się za pachnący wkład do siatki.
– Bokami, byle do przodu – przestępuje z nogi na nogę, machając cienkim warkoczem. Kiedyś była kimś. Dziewięć lat obszywała ciągnikowe siedzenia w tutejszej spółdzielni inwalidów. Poupadało wszystko. Dlaczego taka chuda? Kilogramy się biorą od dostatku. Tu człowiek chodzi, drapie się w głowę, główkuje. Może trochę drgnęło jej na wadze, gdy trafiła do tutejszej świętej. Realnej. Nie tej z kościelnych przypowieści o cudach, którymi siódemki nie nakarmi.

Mistrz Małgorzaty

Już spakowano psie budy na jutrzejszy kiermasz w Ożarowie. Też patent Małgorzaty. Z przedsionkami, dwukomorowe, ocieplane, dla kota. Odpady to dobry surowiec na biedę biznes.
Siostra Małgorzata zaciąga się papierosem… Nawet ten dymek zdradza osobowość wolnego ptaka. Nie odnalazła się wśród kontemplacyjnych benedyktynek w Żarnowcu ani małych sióstr w Ostrowcu Świętokrzyskim. Biedak jakby się na nią przyczaił. Ciągle był zbyt blisko murów ciepłej celi, do której wracała po ośmiu godzinach pracy w ćmielowskiej fabryce porcelany. Nie odnowiła ślubów. Dowiedziała się przypadkiem, że we Francji Pascal Pingault tuż po swoim nagłym nawróceniu założył wspólnotę tych, których bieda odrzuciła na boczny tor. Znalazła drogę.
Siostra Małgorzata nie kokietuje poświęceniem. – Że jem kapuśniak z moim bratem, Plewą? Że wyrzucał przed chwilą obornik? – nie rozumie dziwnych pytań. – Gnój jest przecież naturalny. Tak, czasem trudno powstrzymać wymioty. Wyciągasz człowieka w kupie po uszy, z wyżartymi od fekaliów udami… Pan Bóg mi wszakże węchu nie odebrał. Ani wzroku. Bo bieda ma twarz. Bieda potrzebuje nie litości, ale solidarności.
Stawia pytania jasno. Przypominają te z ewangelicznych przypowieści. Prostota najzłośliwiej kompromituje absurdy: – Dzwonię do organizacji. Na węgiel dla samotnych matek nie dadzą. Ale mogą dać na konferencję o ofiarach przemocy albo broszurę. I co? Dać ją dziecku, żeby przestało rżnąć w paski krzesła?
Z krótkich zamyśleń wyrywają telefony. „Zapytaj siostrę. Ona to załatwi”, głos za oknem przekrzykuje gospodarski rwetes. – Czy trudno być Małgorzatą, na której uwiesiły się cudze losy? Mark Twain mówił: nie boję się tego, czego w Ewangelii nie pojmuję. Boję się tego, co w niej rozumiem.
Mikołaj przykleja się do fałd brązowego habitu, a to znaczy, że Jacek już przywiózł dzieci ze szkoły. Wszystkie Małgorzaty. Własnych, czyli adoptowanych, trójka. Sąd zrobił wyjątek. Pierwszy „znalazł” ją autystyczny Artur z epilepsją. W jednej z melin trafiła na libację. Leżał golutki w zarzyganym łóżku. Dziś 17-latek woła do niej Gosia, a ona do niego synku. Potem „wybrali” Gosię Janek i Melinda… Przy siódemce tornistrów, którym wspólnota zastępuje dom, zbyt długa dysputa o sobie samej byłaby nieoszczędnością. Małgorzata gasi papierosa.
Plewa już postawił kołnierz i wsiadł na rower, manewrując kierownicą ostrożnie, żeby na przymarzniętych wertepach utrzymać kraciastą siatę. Koła podskakują na kamieniach. 8 km to aż nadto na zadumę. A jest o czym dumać. Może na liście wszystkich nieszczęść do odwrócenia, którą siostra Małgorzata, matka żywicielka, prowadzi skrzętnie, stypendium dla jego syna przesunie się wyżej w kolejce. Ale przed Plewą jeszcze setka zdolnych ubogich. Byle zdobyć pieniądze.
Już za nagrodę Totus 2003, zwaną katolickim Noblem, Małgorzata dokupiła tę opuszczoną chałupinkę ze stodołą. Będzie kawiarenka internetowa. Żeby tylko kielecka apatia nie zataczała kręgu… Języki, karate, taniec, plastyka. I wszystko, na ją co stać. Co podsunie pomysłowa łaska. A ona nie spada z nieba wszędzie. Spada tylko w pewnych miejscach. Na adoracji siostra Małgorzata wymyśliła sobie, że sobotę uczyni dla umorusanych dzieciaków tego glinianego odludzia dniem piękna – kwiatów malowanych na szkle, ładnie nakrytego stołu, wycieczki do Czarnolasu, pierścionków z bursztynem w krakowskich sukiennicach. W sobotę Małgorzata odpala samochód z przyczepką i zatrzymuje się przy chałupkach, zbierając chętny drobiazg.
Tego lata wsiądą razem do autokaru i wyruszą do Francji na wycieczkę. Napisami oblepią szyby, żeby cała Polska widziała, że to dzieci z Kieleckiego jadą.

Zakładnicy Ewangelii

– Byle zimę przetrwać – zaciera ręce Henio. Zochcin nieruchomieje o zmierzchu. Czasem tylko wiatr przynosi skowyt psa z sąsiedniej wsi. Dziś Henio przybrał gałązką pietruszki łososia z odrzutu… Wszystkie historie siorbiących przy stole wieczorną herbatę spotykają się w tym samym punkcie – samotność albo alkohol.
Ksiądz wyciera krople z siwej brody. Długa. Nie strzygł jej od tego dnia, gdy odprawiając żałobną mszę w swojej parafii, wpadł do grobu. Pan Łucjan, który synowi zapisał gospodarkę, dokłada jeszcze jedną łyżeczkę cukru do kubka. – Rodziny nie mam złej – wizytę w Zochcinie tłumaczy lepszym powietrzem. – U nas w Grójcu dużo nawozów zużywają do sadów. Nie to, żebym tęsknił…
Przystojny Krzysztof, którego Bóg powołał do wspólnotowego domu dla chorych w Warszawie z tzw. normalności, już nie wie, czy umie jeść świeże. Żołądek przyzwyczaił do tych odrzutów. Nie musiał. Zakładnik Ewangelii. Możliwości pchały go w objęcia sukcesu mniej banalnego niż studia pielęgniarstwa i teologii. Ostatnio pierwszy raz od trzech lat odwiedziła Krzysztofa matka z Radzymina. Powiedziała: to jest twoje życie.
Siostra Małgorzata kolację je z dziećmi osobno. Intymność jest namiastką domu. Tak jak czuwanie, gdy śpią.
Cztery kilometry od Zochcina, w domu, który dawniej był szkołą, też już ucichł rwetes. W holu przygaszone mamy siedzą przed telewizorem jak kwoki, wpatrując się w „M jak miłość”. Ale życie to nie film. One od swoich miłości uciekły aż na grocholicką górkę. Milczące. Bo co tu jest do powiedzenia? Przecież nie ze szczęśliwego życia tak się ucieka. A i „chętnych” nie brakuje. Kolejne łóżko już czeka na jedną matkę z Warszawy. Trzeba tylko pomalować podłogę i poczekać, aż podeschnie.

Pytanie o sens

Zrobiła pracę magisterską na temat niesporczaków. Niewidoczne, żyją w wodzie, między ziarenkami piasku lub w kropelkach na mchu. Przetrwają nawet w temperaturze ciekłego helu. Ale czy z dostrzeżenia niesporczaków Bóg rozgrzeszy Małgorzatę? Napisała: „Na końcu Jezus zapyta mnie, co zrobiłam w miesiącu lutym, w roku 2002, kiedy stanął przede mną zepchnięty na najgorsze łóżko w szpitalu, rozebrany do naga, żeby nie zmieniać zbyt często piżamy. Patrzący przez okno domu starców, w którym przy wejściu wisi reklama zakładu pogrzebowego. Co powiem?”.
Już skończył dzień Jacek, który jeździ po chleb, ksiądz, który codziennie o tej samej porze idzie nakarmić króliki, Henio, zadowolony, że jutro zaprasuje kanty wyjściowych spodni i na wychodnym rozejrzy się po Opatowie. W tym czasie siostra Małgorzata zaczyna akrobację intelektu. Rachunki trzeba księgować porządnie, bo system wyszarpywania jest skomplikowany, a pieniądz w obrocie wcale niemały. Dlatego na liczenie jest noc. Cel na teraz – znaleźć mleczną krowę. Dobrą. Byle czego nie kupi. Za duża inwestycja.
Światło w okienku zgaśnie nad ranem.

 

Wydanie: 11/2004, 2004

Kategorie: Sylwetki
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy