Mój brzuch należy do mnie

Ustawa antyaborcyjna nie zmniejszyła liczby zabiegów, za to doprowadziła do wielu tragedii

Pięć lat temu, dokładnie 20 listopada 1996, prezydent Kwaśniewski podpisał złagodzoną wersję tzw. ustawy aborcyjnej, przeforsowaną dzięki Unii Pracy. Poza zagrożeniem życia i zdrowia, nieodwracalnym uszkodzeniem płodu oraz ciążą z gwałtu można było znowu przerwać ciążę z tzw. względów społecznych, czyli jeśli kobieta uznała, że nie jest w stanie podołać macierzyństwu. Przeważnie były to względy ekonomiczne.
W uzasadnieniu prezydent napisał, że złagodzenie przepisów zbliży nas do rozwiązań przyjętych w innych krajach europejskich. „To sumienie, a nie wyłącznie strach przed karą wymierzoną przez państwo, winno decydować o zachowaniach ludzi w tej sprawie”, tak pięknie powiedział prezydent, ale wielu to ani nie wzruszyło, ani nie przekonało. Nowelizacja została zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego, a Kazimierz Kapera, wtedy dyrektor wydziału zdrowia w Krakowie, podał się do dymisji, bo „nie mógł być dłużej przedstawicielem władzy, która zabija nienarodzone dzieci”. Marian Krzaklewski zapowiedział, że w tej sytuacji nie będzie płacił podatków.
Przerywanie ciąży ze względów i medycznych, i społecznych było dozwolone od 1956 r. Na początku lat 90. środowiska związane z Kościołem zaczęły – ze słowami papieża na sztandarach – walkę z legalną aborcją. Czasem wydawało się, że demokratyczny parlament niczym innym się nie zajmuje. Po sejmowym gmachu fruwały ohydne zdjęcia wmawiające, że zmiażdżone dzieci to efekt aborcji. Dyskusja o brzuchach kobiet rozpalała senatorów, szczególnie tych po sześćdziesiątce, a Sejmowi szykującemu zaostrzenie przepisów przyklasnął ochoczo samorząd lekarski, który w 1992 r. opowiedział się przeciwko legalnej aborcji. Zapis ten znalazł się w Kodeksie Etyki Lekarskiej.
Zaskarżona łagodna nowelizacja z 1996 r. znalazła się w Trybunale Konstytucyjnym, a ten uznał, że jest niezgodna z konstytucją. Warto przypomnieć, że zdania odrębne złożyli profesorowie: Garlicki, Czeszejko-Sochacki i Sokolewicz. Twierdzili, że trzeba pamiętać o ochronie matki, która ma prawo do godności, a nie tylko o ochronie praw płodu. – Nie można żądać od kobiety poświęceń i ofiar przekraczających zwykłą miarę – argumentowali. Prof. prawa konstytucyjnego, Wiktor Osiatyński, ostrzegał, że Trybunał nie powinien ingerować w sferę wolności jednostki.
Nic to nie dało. Prawo wróciło do stanu z 1993 r., gdy uchwalono ustawę praktycznie odbierającą kobiecie możliwość decydowania o macierzyństwie. Dziś, w piątą rocznicę chwilowego poluzowania, warto zastanowić się, jakie są skutki społeczne restrykcyjnej ustawy, która z tą niewielką przerwą obowiązuje od ośmiu lat. Jak zmienili się lekarze i ich poglądy? Jak przez te lata przystosowały się kobiety? Co państwo zrobiło w dziedzinie antykoncepcji i profilaktyki, czyli edukacji seksualnej? Czy kobieta chora lub zgwałcona zawsze otrzyma pomoc? Jak rozwijają się badania prenatalne, standard w Europie Zachodniej? Jaka jest nasza wiedza o nielegalnych zabiegach?
– Jest coraz gorzej, coraz większa jest hipokryzja lekarzy, kwitnie podziemie – tak ocenił sytuację dr Marek Balicki, gdy w czasie jednego z nielicznych ostatnio buntów kobiet – Trybunału Aborcyjnego – opowiadały one o poniżeniu. – Obowiązujące prawo jest kryminogenne – mówi prof. Leszek Kubicki. – Dlaczego jestem zmuszana do jakiegoś upiornego bohaterstwa, do życia, którego nie chcę mieć? – pyta ślepnąca kobieta, którą zapewniono, że ciąża jest ważniejsza od niej samej.
Na dyżury prowadzone przez Federację na rzecz Kobiet trafiają kobiety zaszczute przez lekarzy. Błagają o pomoc, bo legalna aborcja też im się nie należy.

Wielkie, coraz tańsze podziemie

Jest już gotowe sprawozdanie RM z realizacji ustawy antyaborcyjnej w 2000 roku. Czeka w kolejce do Sejmu. Pewnie poczeka, a potem, tak jak to z 1999 r., zostanie odczytane w nocy, przy wymarłej sali. Jak się dowiedziałam, w najnowszym sprawozdaniu jest informacja, że w 2000 r. wykonano 138 aborcji. W 1999 r. – 151, a w 1998 – 310. Takie dane całkiem poważnie, w poczuciu sukcesu podaje się w kraju zamieszkałym przez 9 mln kobiet w wieku rozrodczym, słabo zorientowanych w antykoncepcji. W kraju, w którym pierwszą reakcją na ustawę było organizowanie podziemia aborcyjnego. Drugim krokiem była turystyka aborcyjna. Polki wyjeżdżały do Rosji (biedne) i do Holandii (bogate), by w ciągu weekendu zrealizować swoją decyzję. Prasa biła na alarm, bo warunki w rosyjskich szpitalach były niebezpieczne dla zdrowia. Jednak zorganizowane grupy szybko się skończyły, teraz wyjeżdżają tylko nieliczne i najbogatsze, którym z jakichś powodów bardziej odpowiadają zachodnie szpitale. Pozostałe – zdaniem specjalistów, jest to około 80 tys. kobiet rocznie – otwierają gazetę i wybierają jedno z zachęcających ogłoszeń o „pełnym zakresie usług”, „wywoływaniu miesiączki”, „narkozie”, „pomocy specjalisty”, o „dyskrecji, profesjonalizmie, bezpieczeństwie”.
Podziemie pączkowało powoli. Po 1993 r. ogłoszeń było niewiele, a jeśli już, to zakamuflowane. Działała poczta pantoflowa. Wielu lekarzy szanowało prawo, niektórzy ze zwykłego strachu bali się „robić to” w prywatnym gabinecie. Dlatego ta elitarna usługa była wtedy droga – co najmniej 3 tys. zł, jeśli rzecz odbywała się z anestezjologiem. Kolejne lata przyniosły spadek ceny, dziś kosztuje to około tysiąca złotych. Na aborcję nie musi składać się cała rodzina, a wybór ofert jest tak duży, że można wybierać najlepsze warunki za najniższą cenę. Oto kilka typowych rozmów:
– Podejrzewam ciążę sześciotygodniową.
– Świetnie, ten okres jest ulgowy. Mniej pani zapłaci, bo wtedy jest niewiele powikłań. Będzie to dla pani korzystne, ale proszę wpaść. Usiądziemy, porozmawiamy. Wszystkiego najlepszego. Pa! – słyszę głos starszego mężczyzny, który później użala się nad moim nieszczęściem. Targuje się zawzięcie, daje nadzieję, że zejdzie poniżej tysiąca, jeśli go wybiorę.
***
– Czy pan wykonuje zabiegi?
– Tak i od razu powiem, że to jest bezpieczne miejsce, nie jakiś pokątny gabinet bez wyposażenia. Tu są warunki szpitalne. I dlatego musi pani zapłacić 2 tys.
– Aha, to ja jeszcze zadzwonię, bo na razie chciałam się zorientować, jaka jest cena.
– Nie powinna pani pytać o cenę, tylko czy tu jest bezpiecznie. Chodzi o pani przyszłość, o rodzenie dzieci – odpowiadający jest bardzo podejrzliwy, ale jednocześnie rozmowny.
***
– Czy może mi pani pomóc?
– 1,2 tys. zł z narkozą.
– Czy ktoś może być ze mną?
– To nie jest rozmowa na telefon. Jeśli byłaby pani zainteresowana, zapraszam. Zobaczy pani, jakie mam warunki – szczebiocze miła pani koło czterdziestki. W ogłoszeniu wymienia nazwisko, ale nie chce podać adresu, jeśli jeszcze nie zdecydowałam się na wizytę.
***
– Czy pani wykonuje również zabiegi?
– My robimy wszystkie zabiegi ginekologiczne. Jak się kochanie zdecydujesz, to zadzwoń – stanowczy głos sześćdziesięciolatki.
Rozmowy z gabinetami prowincjonalnymi były o wiele ostrożniejsze. Ceny też niższe, bo jak mnie zapewniono, nikt w Koszalinie nie zapłaci tyle, co w stolicy. Kilka osób proponowało mi niezarejestrowaną w Polsce wczesnoporonną tabletkę RU-486 za jedyny tysiąc.
Najostrożniejsze raporty organizacji kobiecych (tylko one interesują się zjawiskiem) podają 80 tys. podziemnych aborcji. Inne źródła mówią nawet o 200 tys. To wielki szpital z pełnopłatnymi pacjentami. Nieopodatkowane, olbrzymie dochody, perfekcja wykonania, bo w Polsce przypadki powikłań lub śmierci są sporadyczne. Nawet jeśli jest będzie „tylko” 100 tys. aborcji rocznie, to i tak zjawisko można uznać za masowe. I super dochodowe. Kto chciałby to zmienić?
Nikt się już nie boi, choć za przerwanie ciąży lub pomaganie grozi kara do trzech lat więzienia. Kobieta jest bezkarna. Gdyby zmarła w czasie zabiegu, lekarz może dostać nawet 10 lat.
Policja niezbyt chętnie zabierała się do ścigania „aborcjonistów”. Nawet jeśli rozpoczynano dochodzenie, szybko je umarzano. Pierwszy wyrok z 1995 r. uniewinnił lekarza. W ogóle nie ustalono, czy kobieta była w ciąży – tak stwierdził Sąd Rejonowy w Chorzowie.
W 1998 r. rozpoczęto 42 dochodzenia, tylko trzy zakończyły się oskarżeniem. Donosiły szpitale, bo trafiła do nich pacjentka z powikłaniami, mężczyźni na swoje kobiety, sąsiedzi na lekarzy. Rok temu policja się ożywiła. Więcej było dochodzeń, funkcjonariusze wtargnęli do gabinetu w Lublińcu, „zabezpieczyli ślady”, a kobietę zmusili do badań ginekologicznych. Prof. Eleonora Zielińska z katedry prawa Uniwersytetu Warszawskiego określiła tę sytuację jako bezprecedensowe łamanie praw człowieka. Policja weszła też do gabinetu w Katowicach. Protestowała Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Prokurator twierdził, że zabezpieczał ślady.

Antykoncepcja – rząd nie dopłaci

Wspomniane rządowe raporty o realizacji ustawy podają fikcyjne dane dotyczące ilości aborcji. Ale nie tylko. Wmawiają także, że kobieta w ciąży ma swobodny dostęp do opieki społecznej. Nieprawda. Pomoc społeczna ledwo dyszy i kobieta w ciąży traktowana jest tam jak petent. Za to państwowych pieniędzy starczyło na wyedukowanie 3 tys. „nauczycieli metod naturalnego planowania rodziny”.
Odpryskiem ustawy jest straszenie rakotwórczym działaniem środków antykoncepcyjnych. To stwierdzenie znalazło się w rządowym sprawozdaniu z 1999 r. – Zachorowalność na raka piersi, gdy kobieta stosuje hormony, wzrasta o 0,2% – tłumaczy dr Grzegorz Południewski, ginekolog, wiceprzewodniczący Towarzystwa Rozwoju Rodziny. – Nie ma innych danych.
Na to była pani pełnomocnik ds. rodziny, Maria Smereczyńska odpowiadała krótko: – Środek antykoncepcyjny nie jest lekiem. Ewa Kowalewska z Forum Kobiet Polskich dopowiadała: – … a ciąża nie jest chorobą przenoszoną drogą płciową.
Wszyscy, którzy przygotowali obowiązujące prawo, zapewniają, że „antykoncepcja to prywatna sprawa obywateli”. To akurat jest w Polsce prawdą. Tak jak fałszywa albo nieobecna w szkołach, choć zapisana w ustawie antyaborcyjnej, edukacja seksualna młodzieży. – Poprzednia ekipa wybrała nierzetelne medycznie podręczniki – komentuje dr Grzegorz Południewski. Z badań dr. Zbigniewa Izdebskiego, prezesa Towarzystwa Rozwoju Rodziny, wynika, że umiarkowane powodzenie zaczyna mieć prezerwatywa. Ale zaraz po niej Polak wybierze kalendarzyk małżeński i metodę termiczną, co w ogóle trudno nazwać skuteczną antykoncepcją.
Dr Ryszard Rutkowski właśnie wrócił z warszawskiego liceum im. Lelewela. Od wielu lat zajmuje się edukacją seksualną w szkołach. Prawica nazwała go „kondomiarzem znad Wisły”, ale dyrektorzy szkół zapraszają coraz chętniej. – Młodzież z elitarnych liceów poradziła sobie – zapewnia dr Rutkowski. – Coraz częściej przychodzą do mnie młode pary, jeszcze przed rozpoczęciem współżycia, proszą o radę w dziedzinie antykoncepcji. No, ale to jest stolica. Na prowincji jest o wiele gorzej.
Zakaz aborcji, brak edukacji seksualnej i propagandy antykoncepcyjnej wywołały jeszcze jedno zjawisko. W latach 1993-1998 ponad dwukrotnie wzrosła liczba dzieci pozostawianych w szpitalach. Z 252 do 737. Zła ustawa wywołuje złe zjawiska.

Chora, niech rodzi

Przez minione lata skurczyła się turystyka, rozrosło się podziemie. Ale symptomatycznym, strasznym zjawiskiem jest to, że trafiają do niego także kobiety, którym ustawa łaskawie na aborcję pozwala, bo na przykład mogłyby umrzeć. – W szpitalach publicznych prawie w ogóle nie wykonuje się aborcji, nawet gdy prawo na to zezwala – ocenia Wanda Nowicka z Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. – Jeden szpital odsyła do drugiego, niektórzy lekarze sugerują, że za pieniądze łatwiej byłoby załatwić sprawę. Inni tłumaczą, że boją się bliżej nieznanych konsekwencji służbowych. Przecież kilka szpitali ogłosiło, że „u nich nie wykonuje się aborcji”. Jest to swoisty powód do dumy.
Lekarze kręcą, jak mogą. Każdy zgodnie ze swoim sumieniem lub chęcią zarobienia. Kobieta chora musi mieć zaświadczenie. Najczęściej specjalista odmawia, odsyła do kolegi, zwodzi, wmawia, że w Polsce aborcja w ogóle jest zakazana. – Kobieta, która zajdzie w ciążę, traci część swoich praw i traktowana jest jak obywatel drugiej kategorii – komentuje dr Marek Balicki, dziś przewodniczący senackiej Komisji Zdrowia.
„Ostatnio była kobieta z padaczką, ale niestety też jej nie usunęli”. „Słyszałam o takiej sytuacji w szpitalu: z powodu raka mózgu należałoby kobiecie zrobić aborcję, żeby można ją było dalej leczyć. Ale przez te procedury to się przeciągało, kobieta urodziła i po kilku tygodniach zmarła”. „Tu nawet bywały pacjentki chore psychicznie i nic, musiały donosić, urodzić” – to wypowiedzi z ankiety, którą feministki przeprowadziły w renomowanej klinice ginekologicznej.
Lekarze, którzy uważają, że kobieta ma prawo wyboru, starają się ominąć przepisy. Głośne przed paroma laty stało się telewizyjne wystąpienie łódzkiej sławy, prof. Wacława Deca, który przyznał, że wpisuje do karty nieistniejące wskazania zdrowotne np. „poronienie w toku”. Profesora wyklęto.
Na indeksie znaleźli się także specjaliści z dziedziny genetyki. Przed dwoma laty, znowu w obronie życia poczętego, ograniczono dostęp do badań prenatalnych. W kodeksie karnym wprowadzono karę „za uszkodzenie ciała dziecka poczętego”. Grożą nawet dwa lata więzienia. Poza tym przestano takie badanie traktować jako rutynowe dla osób powyżej 35 roku życia. I znowu – lekarze niechętnie wydają skierowanie na te badania. Efekt jest zgodny z wolą obrońców życia poczętego. Rocznie wykonuje się około 50 aborcji z powodu uszkodzenia płodu. Prof. Jacek Zaremba z Zakładu Genetyki Instytutu Psychiatrii w Warszawie twierdzi, że odmowa wydania skierowania jest błędem w sztuce lekarskiej. – Kobieta ma prawo wiedzieć, czy dziecko urodzi się zdrowe, a także prawo decydowania, czy chce mieć chore dziecko – komentuje profesor. – Zdarzają się kobiety, które decydują się na poród, choć dziecko jest obciążone chorobą Downa, ale jest to ich wolny wybór.

Kto się wychyli

Obrońcy życia poczętego nie wychylają się. Nie modlą się pod podejrzanymi o aborcję gabinetami. W końcu osiągnęli wszystko i jeszcze trochę, bo nawet kobiety ciężko chore nie doczekają się zabiegu za darmo. Ale milczą też same kobiety, ich organizacje i politycy, którzy kiedyś deklarowali się jako zwolennicy złagodzonych przepisów. Przystosowali się. Milczą ginekolodzy, czemu najmniej się dziwię, bo nikt nie chciałby stracić sporej kasy. Gdyby obowiązywało europejskie prawo, kobiety też wybierałyby głównie gabinety prywatne. No, ale rzecz niezakazana musiałaby być tańsza.
– Ci, co przerywali ciążę, i tak sobie przerywają po cichutku. Natomiast my nie mamy potrzeby wałkowania tych spraw – twierdzi pielęgniarka jednego z warszawskich szpitali.
Ustawa nie ma żadnych pozytywnych skutków. Nie zmniejszyła liczby aborcji, a przyczyniła się do cierpień i poniżenia tysięcy kobiet. Przypominam: obowiązuje ósmy rok.
Dość samotnie brzmi głos kilku specjalistów. Prof. Leszek Kubicki nazywa ustawę złym prawem, w którym nad obiektywizmem i rozsądkiem góruje ideologia. Zjawisko to określił onkologią prawa. Prof. Eleonora Zielińska zwraca uwagę na negatywny wpływ ustawy, demoralizujący lekarzy i niszczący etos tego zawodu. Do głosów profesorów dołączyły posłanki z Parlamentarnej Grupy Kobiet. W tej kadencji są jeszcze rozproszone, a chyba tylko one mogą podjąć stosowną inicjatywę. Szczególnie że w parlamencie jest Izabela Jaruga-Nowacka z Unii Pracy, która wielokrotnie apelowała o politykę prorodzinną, a nie zakazy. Może liczyć na wsparcie organizacji feministycznych.
Politycy bardzo chętnie podpisują wszelkie międzynarodowe zobowiązania. W 1995 r. Polska zaakceptowała ustalenia pekińskiej konferencji na rzecz kobiet. Przedtem kairskiej. Jeden z punktów mówi, że „to kobieta decyduje, czy, kiedy i jak często chce mieć dzieci”. Łamany jest codziennie.
Świat się dziwi. Przed kilkoma miesiącami gościła w Polsce Liv Thomas z Belgii, przewodnicząca europejskiego towarzystwa świadomego macierzyństwa. Tłumaczyła, że powinniśmy brać przykład z Holandii, gdzie jest bardzo liberalne prawo, a niewiele zabiegów, bo propagowana jest antykoncepcja. Organizacje międzynarodowe nie mogą Polsce narzucać przepisów, jednak Liv Thomas nie wyobraża sobie Polski z jej zakazami jako członka Unii Europejskiej. Nie rozumie, dlaczego państwo nie uważa antykoncepcji za fragment polityki społecznej. Świat się dziwi. I ten dalszy, w czasie „kobiecych sesji” międzynarodowych, i ten bliższy. Dr Grzegorz Południewski reprezentował Towarzystwo Rozwoju Rodziny na zjeździe w Bratysławie. Słowaccy lekarze mówili, że choć u nich nie ma podziemia, a aborcja jest legalna, to zapatrzone na Polskę kręgi kościelne próbują skopiować jej prawo.
Wydawałoby się, że problem złej ustawy i konieczność jej zmienienia pojawią się w deklaracjach nowego rządu. Nic podobnego. Minister zdrowia jest zajęty likwidacją kas chorych, minister finansów budżetem, minister sprawiedliwości szukaniem współpracowników, a minister pracy, jak sama nazwa wskazuje, ma sprawę bezrobotnych.
Pamiętam, że gdy w 1997 r. Sejm przywrócił zaostrzone prawo, posłowie AWS długo klaskali na stojąco. Dziś nie ma ich w parlamencie, ale nie widać też odważnych, którzy wystąpiliby z inicjatywą zmiany. I dlatego, choć straszne jest to, co przeżywały kobiety w minionych latach, jeszcze gorsza wydaje mi się teraźniejszość, w której wszyscy udają, że nie ma problemu. A jeśli jest, kosztuje tysiąc złotych.

 

Wydanie: 2001, 47/2001

Kategorie: Społeczeństwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy