Mój wyjazd nie był niespodzianką

Mój wyjazd nie był niespodzianką

Dylematy i rozterki „marcowych” emigrantów w listach do działacza żydowskiego, Adolfa Bermana, brata Jakuba Adolf Berman, przywódca Poalej-Sjon Lewicy, brat znanego działacza, Jakuba Bermana, w okresie międzywojennym już od czasów studenckich był aktywny w marksistowskich i lewicowo-syjonistycznych kręgach. Odegrał rozmaite role – był zawodowym psychologiem oraz płodnym publicystą, a przede wszystkim, niesłychanie energicznym działaczem ideologiczno-politycznym. W czasie wojny brał czynny udział, razem z żoną – Basią Berman, w komunistycznym podziemiu, jak również w konspiracyjnej organizacji Żegocie. Opuścił Polskę w 1950 r., po oskarżeniach o prawicowe odchylenie i wyjechał do Izraela. Osiedlił się w Tel Awiwie, skąd śledził wydarzenia w Polsce i prowadził bogatą korespondencję, która prawie w całości się zachowała. Po śmierci Stalina wznowił swoje kontakty z polskimi towarzyszami-przyjaciółmi i teraz już z Tel Awiwu (aż do końca swojego życia) zaczął pisać listy do Polski. M.in. odnowił korespondencję z Michałem Mirskim – członkiem PPR frakcji przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce. Na szczególną uwagę zasługują listy pisane w okresie po wydarzeniach marcowych 1968 r., odzwierciedlające dramaty, dylematy i rozterki ludzi, którym wówczas „ziemia usunęła się spod nóg”. Cytowane fragmenty listów pochodzą z Archiwum Abrahama A. Bermana znajdującego się w Instytucie Badań o Diasporze Uniwersytetu Tel Awiwu pod opieką Gennady’a Pasecznika. Marci Shore Nowy Jork, 2 października 1970 r. Szanowny Panie! Od przeszło roku jestem emigrantem, a od 8 miesięcy przebywam w Nowym Jorku, gdzie próbuję jakoś zadomowić się, bez większego jednak powodzenia. Odczuwam często ochotę, aby z Panem pogawędzić, tak szczerze, od serca, jak to za dawnych (czy dobrych?) lat bywało. Pozwalam więc sobie potrudzić Pana przeczytaniem tego listu, kryjąc w głębi duszy nadzieję, że zechce mi Pan odpowiedzieć. Uprzedzam, że list będzie przykry, bardzo gorzki i być może Pana zirytuje, będę jednak z Panem szczery, szczerszy niż w czasie ostatnich kilku naszych spotkań (w kawiarni na Marszałkowskiej, na wzgórzu grunwaldzkim, na konferencji w Radzie Państwa, na radzieckim „Hamlecie” w kinie Kultura), kiedy to nie zdradzał Pan zbytniej ochoty do zapoznania się z poglądami i ocenami ludźmi mojego pokroju, reprezentatywnymi jak mi się zdaję dla sporego środowiska inteligencji w Polsce. Był piękny, słoneczny ranek, 13 marca 1968 r., w powietrzu unosił się zapach kwiatów. (…) W ręku miętosiłem plik gazet, na pierwszych stronach wytłuszczone były tytuły: „Syjoniści przygotowywali spisek”, ”Syjoniści precz z urzędów”, „Syjoniści precz z uczelni!” ”Syjonistyczne knowania zostaną pokrzyżowane!” W Komitecie było cicho i pusto. Zgłosiłem się do Sekretarza. Przyjął mnie szybko. Przez chwilę opanowała mnie przemożną chęć pokazania mu języka. Bez słowa położyłem przed nim legitymację partyjną z nakreślonym uprzednio na kartce oświadczeniem następującej treści: “W związku z prowadzoną przez partię kampanią w sprawie zajść studenckich, niegodną wielkich tradycji naszej partii i wręcz niegodziwą, proszę o skreślenie mnie z listy członków PZPR”. Złożyłem na niej swój podpis i również bez słowa opuściłem pokój żegnany głębokim milczeniem. Poczułem teraz wielką ulgę. Zmora, która dławiła mnie przez wiele lat, ustąpiła. Już dawno nosiłem się z myślą, aby zrzucić z siebie wreszcie tę „Dejaniry palącą koszulę”, żyłem w ustawicznym konflikcie sumienia, dławiąc się odrazą. Decyzja była trudna i oznaczała przecież przekreślenie całego mojego życia, unicestwienie. Ale teraz miałem już ją za sobą, było mi absolutnie obojętne, jakie będą jej konsekwencje. Inaczej postąpić nie mogłem. Zadzwoniłem do żony. Powiedziałem: „Możesz mi pogratulować”. Nie zapytała, czego, od razu domyśliła się, przez chwilę milczała, po czym odrzekła: ”Jeśli tak zdecydowałeś, to dobrze, teraz na mnie kolej”. Od tego się zaczęło. Posypały się represje, zwolnienie z pracy mnie i żony (a nawet siostry). Oszczercza kampania na zebraniach partyjnych (moje oświadczenie było odczytywane jako przykład syjonistycznej arogancji). Zostaliśmy bez środków do życia. Nic jednak nie zdołało zmącić mojej satysfakcji, że mogę własnym dzieciom spojrzeć w oczy bez zawstydzenia. Wtedy jeszcze nie zaświtała mi nawet w głowie myśl o emigracji. Zrodziła się ona później, po długich wahaniach i walkach wewnętrznych. Zdecydowaliśmy się w dniu agresji na Czechosłowację. Udaliśmy się wszyscy na Rakowiecką, gdzie mieści się ambasada holenderska. Był to nasz protest i demonstracja. Jeśli jednak wystąpienie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2000, 2000

Kategorie: Historia