Moja najsroższa zima

Moja najsroższa zima

Jacek Pałkiewicz, podróżnik, organizator szkół przetrwania
Najsroższą zimę przeżyłem, gdy w 1989 r. zaprzęgiem reniferów jechałem przez cały miesiąc do bieguna zimna. Te 30 dni i 30 nocy spędziłem w temperaturach minus 42, 48, 51 st. C. Podróż z Jakucka do Ojmiakonu, najzimniejszego miejsca na Ziemi, gdzie jednak stale żyje człowiek, odbyłem w stroju jakuckim, czyli w skórach renifera. Inaczej nie można się tam ubierać, najlepiej dopasować się do miejscowych warunków. Zawsze bardziej ceniłem tradycyjne sposoby przetrwania, które ludność miejscowa stosuje od stuleci, niż imitujące je współczesne technologie. Do ochrony przed zimnem jedynego miejsca odsłoniętego, czyli twarzy, policzków i nosa stosuje się tłuszcz z niedźwiedzia. To zabezpiecza solidnie, a nie ma żadnego zapachu, jest całkiem neutralne. Po tej wyprawie lekko odmroziłem sobie koniuszki palców, ale to z czasem się zregenerowało, nie było nawet potrzeby leczenia. Inny członek ekspedycji odmroził sobie nos, ale wielkiego nieszczęścia nie było.

Marek Kamiński, zdobywca dwóch biegunów Ziemi w jednym roku
Przez cały miesiąc podążałem na biegun północny, kiedy temperatura w dzień i w nocy wahała się między minus 50 a minus 60 st. C. Czułem się, jakbym był gdzieś na Księżycu lub na Marsie, a nie na Ziemi. Kiedy później w drodze powrotnej trafiłem na temperatury minus 30 st. C, to miałem wrażenie, jakbym był na plaży. Nabawiłem się niewielkich odmrożeń twarzy, ale wszystko dobrze się zregenerowało i nie ma żadnego śladu. Niczym twarzy nie smarowałem, bo nie ma kremów zabezpieczających przed tak niskimi temperaturami. Najlepszym zabezpieczeniem jest to, co wydziela nasza skóra. Noc w namiocie wymaga jednak czujności, trzeba co 15 minut budzić się, aby rozcierać marznące stopy. Nie używałem budzika, ufałem swojemu wewnętrznemu, jednak kiedy trochę zaspałem, moje palce od razu były lekko odmrożone. Najlepszym sposobem na pokonanie zimna jest ruch. Jeśli czujemy, że zaczynają nam marznąć dłonie lub stopy, trzeba wykonywać energiczne ruchy ramion do góry i do dołu, aby pobudzić krążenie. Podobnie z nogami – najlepszy efekt daje skakanie na jednej nodze, po 15-20 razy na zmianę na prawej i na lewej. Trzeba się ubierać na cebulkę, kalorycznie odżywiać. Natomiast alkohol stanowczo odradzam, bo powoduje jeszcze większe wyziębienie organizmu. Obecna zima na razie w żaden sposób mnie nie dotknęła. Po prostu normalna zimowa pogoda.

Michał Jagiełło, literat, b. wiceminister kultury, ratownik TOPR
Moje wspomnienia z zimy 1979/80 są raczej zabawne. Mieszkałem wtedy w pobliżu obecnego Teatru na Targówku, a pracowałem w telewizji na Woronicza i na swój dyżur emisyjny całą drogę podążałem pieszo, bo nic nie jeździło. Nałożyłem buty górskie i skafander. Szedłem przez kompletnie pustą Warszawę torami tramwajowymi, a gdy doszedłem, na podwórku przed gmachem telewizji zastałem ubranego również strój górski znakomitego filmowca i operatora Andrzeja Kamińskiego, rodem z Poronina. Idąc potem pustymi korytarzami telewizji, śmialiśmy się z tej nadzwyczajnej sytuacji, w której takich jak my dwóch ludzi mogło wtedy swobodnie opanować to najważniejsze medium.

Henryk Sienkiewicz, właściciel firmy Alkom zajmującej się oczyszczaniem miasta
Jako przedsiębiorca, który już od 24 lat zajmuje się oczyszczaniem, nie pamiętam w Poznaniu zimy z tak dużą pokrywą śniegową. Gdyby nie nieprzerwana praca służb komunalnych, non-stop dzień i noc, gdy tylko kierowcy się zmieniali, mielibyśmy w mieście kompletny kataklizm i paraliż. To, co się u nas działo przez ostatnie dni, może więc świadczyć nie o ocieplaniu, ale o ochładzaniu klimatu.

Piotr Van der Coghen, poseł PO, ratownik górski
Pamiętam prawdziwą klęskę śniegu bodaj na początku roku 2002, która spadła na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Silny wiatr narzucił tam tyle śniegu, że niektóre miejscowości zostały odcięte od świata, a drogi były przykryte i zasypane aż do wysokości znaków drogowych. Nawet pługi nie mogły przejechać, także straż pożarna była bezsilna, więc w sytuacjach alarmowych tylko drużyny ratowników górskich docierały z lekarzami albo zabierały chorych do miejsca, gdzie mogły podjechać karetki. Mieszkańcy nie mieli przez dłuższy czas żadnej możliwości kontaktu z cywilizacją, a my przedzieraliśmy się z lekkim sprzętem polami i lasami, aby nieść pomoc. Przypominam sobie, jak jechaliśmy do kobiety, która dostała zawału, i do dziewczynki, która – jak się okazało – miała obustronne zapalenie płuc. Jestem pewny, że uratowaliśmy im życie. Dotarcie do takiej miejscowości zajęło nam siedem godzin. Ludzie tam poruszali się tunelami wykopanymi w śniegu. Pamiętam, że wówczas premier Leszek Miller odwiedził rejon objęty klęską żywiołową, ale nawet nie zdecydowano się na przejazd samochodami terenowymi trasą świeżo odśnieżoną pługami wirnikowymi, bo po dwóch godzinach była ona znów kompletnie zasypana. Atak zimy, który obserwujemy obecnie, nie przypomina jeszcze tamtej klęski w Jurze.

Wydanie: 03/2010, 2010

Kategorie: Pytanie Tygodnia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy