Znamy ich buzie z plakatów i telewizyjnych spotów. Przekonują do serków, funduszy ubezpieczeniowych, inwestycji w emerytalną jesień…
– Przepraszam, ale każdy swoje odstał – mama trzymająca przy piersi dziewczynkę o włosach w kolorze słomkowy blond strofuje wciskającą się babcię z uczepioną rękawa błękitnooką wnuczką. Mała jest wyraźnie znudzona. A babcia już wie, czym to znudzenie może się skończyć podczas występu. Julka tupnie nogą i dwie godziny stania pójdą na marne. – Ludzie, dajcie innym szansę! – odgryza się, poprawiając zsunięty na oczy toczek. – Trochę kultury! – przypomina pani w wyszywanym kożuszku. Może przysiąc, że była tu grubo przed 15, podobnie jak ten pan obok z dzieckiem w kaszkieciku.
– Przygotuje się kolejna grupka! – zza przezroczystych drzwi warszawskiego Studia Start wychyla się głowa z informacją. Znów chwila napięcia i forsowanie. Pani w ortalionie, ściągając spoconemu maluchowi sweterek, omal nie wybiła komuś oka.
Ścisk i szturchanie odbywają się na poziomie łokci. W tym samym czasie świat z niższej warstwy, wciśnięty między kolana dorosłych, zerka na siebie z przyjaznym zainteresowaniem. Świat z poziomu kolan nie zna celu stania. – Mają mnie wyłonić – recytuje wdzięcznie mała Lila z ogromną kokardą. Szarpie za rękę mamę, bo nie zna odpowiedzi na moje pytanie: „Do czego to wyłonienie?”.
Mama wyjaśni. Wszyscy mówią, że Lila ma talent. I pani w osiedlowej cukierni, i ciocia Stefcia z Pragi, i sąsiadka, która na dole w bloku prowadzi magiel. Rodzicielka Lili będzie więc stała tak długo, aż jakiś fachowiec powie, że „oto odnalazł talent”. – Zdolności ma takie – powiada mama – jak siostra mojego męża za młodych lat: urodzona aktorka. Łapie małą za brodę i mocno, ale zalotnie wykręca pięcioletnią głowę w stronę smugi światła. Zapowiada, że nie „upcha Lili gdziekolwiek”. Chętnie widziałaby ją w „Na dobre i na złe”. Siąść z rodziną po niedzielnym obiedzie i oglądać własną Lilę w telewizorze to też marzenie babci Krysi. Babcia zamówiła w tym roku kalendarz ścienny z wnuczką sfotografowaną na wakacjach: wzburzone morze w tle, a na pierwszym planie Lila w różowym kapelusiku z falbanką.
Gdy maluchy przekraczają szklane drzwi studia, zostawiając za sobą dorosłych, pisk staje się nie do zniesienia. Z młodszymi dziećmi trzeba się przekomarzać, by zechciały puścić rękaw. – Antoś, obiecałeś… – pani w moherowym sweterku czule przeciąga ostatnią zgłoskę i podszczypuje policzek chłopca.
Dziś producent szuka modelowej grupki dzieci, której zadaniem będzie machać rękami i udawać zdziwienie pomieszane z zachwytem na widok środków chemii gospodarczej. Na setkę czekających maluchów może dwoje pokaże taki rodzaj zdziwienia, o jaki właśnie chodzi reżyserom. Mama Antosia twierdzi, że chłopczyk świetnie siedzi na nocniku, więc widziałaby go przy mięciutkim papierze lub jak wciąga noskiem nową formulę odświeżacza powietrza.
■ Takie to niewinne
Studio Stewed. Dzieci ciągane od castingu do castingu znają cały reklamowy repertuar.
– Skupcie się – zachęca pani Sylwia, reżyserka castingu. – Następna mina ma oznaczać zdziwienie… Teraz radość… Bezradność… Znów zdziwienie. Machamy, machamy rękami!
Maluchy niezgrabnie walczą z nastrojami. Wytrzeszczają oczy, zwijają usta w trąbkę, na hasło „uśmiech” pokazują rządek mlecznych ząbków, a potem lewy i prawy profil.
W kącie oświetlonego studia od kilku sekund stoi Klaudia. Nie chce po raz trzeci naśladować zdziwienia. Mimo że mama daje jej porozumiewawcze znaki, Klaudia patrzy błędnym wzrokiem w przestrzeń. Błyszczą za to Eliza i Angelika z chytrym okiem kamery obyte od niemowlęcia. Są bliźniaczkami, firmowały już mnóstwo łakoci. Gdy na przykład zachęcały telewidzów do picia soków Lift, wycinały serce i haftowały na nim wierszyk dla dziadka. Potem przypinały serce dziadkowi do sweterka i patrząc w kamerę, łykały sok. – Aktorka zawsze ma większą przyjaźń – twierdzi życiowo Eliza. Tak jak ich koleżanka Agnieszka Kaczorowska, serialowa Bożenka z „Klanu”. Znają ją całe IV A i IV B. Eliza najbardziej na świecie nie chce zostać listonoszem. A Angelika sprzedawczynią na targu, bo nie widziała jeszcze pięknej sprzedawczyni. Nie lubią też pisać wierszy, gdyż ta czynność nie wymaga, by ktoś na nie patrzył. Kilkuletnie pannice wstydzą się tylko jednego: gdy były małe, mama zaprowadziła je na casting do pieluch, który jak zwykle wygrały, pokazując pupy całej Polsce. – Ale to mnie wyrobiło do życia – kończy rozmowę Eliza. – Bo ja, proszę pani, bardzo dobrze siebie znam…
Świat dzieciaków w tym biznesie jest hermetyczny. Znają swoje twarze z setek castingów, plakatów i telewizyjnych spotów. Ładne i bezbronne, czyli wiarygodne, najbardziej sugestywnie przekonają do serków, funduszy ubezpieczeniowych i inwestycji w emerytalną jesień. Ale choć castingi są po to, by wyłapać kolejnych niepowtarzalnych, również ci, którzy już się opatrzyli, startują ile się da, gdzie się da i do czego się da.
■ Rudy, czyli unikalny
Gdy parę lat temu rocznego Dawida zatrudniono do filmu „Nikt” Doroty Kędzierzawskiej, ostatniego dnia zdjęć powiedział ponoć swoje pierwsze słowo: „Plan”. Siedmioletnia Asia też chciałaby zagrać jakieś dziecko, najchętniej małego Mateusza, bohatera filmu „M jak miłość”. Czasem nawet się złości na siebie, że tak szybko rośnie. Wtedy budzi się w nocy, bo śni, że każą jej udawać krzyk bobasa. A jak już się całkiem obudzi, widzi, że jest taaaka duża. A skoro bobasa już nie zagra, może tylko czekać, aż „Samo życie” lub „Na Wspólnej” będą poszukiwać większego dziecka. Choć to trudne, twierdzi, bo dzieci w serialu powinny się urodzić, a nie tak po prostu przyjść do czyjejś rodziny odchowane. Podobnego zdania jest Kuba, który świat fleszy traktuje jak normalkę. Zaliczył już setki błysków. – To pomaga w zdobywaniu „many” – ocierając opuszkę palca o drugą opuszkę, pokazuje, dlaczego akurat postawił na popularność. – Do tego jestem rudy, a to znaczy, że unikalny – ma świadomość własnych atutów. Ewentualne telefony po castingach nazywa „telefonami w sprawie”.
Przed okiem kamery ustawia się kolejna grupka. – Czeeeść. Nazywam się Sarka – mówi zalotnie maleństwo wystrojone w kolorowe rajstopy i skórzane kowbojki z indiańskim haftem. – Mama woła do mnie Sarenka. Sarka nawija na palec pieczołowicie ułożony przez mamę lok. -Bez przesady – wzrusza siedmioletnimi ramionkami, gdy pytam, czy uważa się za gwiazdę, ale chwali się, że firmowała już telefony komórkowe. (Zarobione pieniądze rodzice zainwestowali w rower i torebkę). Boi się, że nie wygra, choć ma ogromny zasób min.
Najdłużej obmyślała przed lustrem zdziwienie, bo sama z siebie „zdziwia się jakoś dziwnie”. Ma też brata, który teraz wisi na billboardzie w roli dziecka „od przemocy”.
– A tych prawie zawsze spotykam – pokazuje ślicznych bliźniaków, Piotra i Pawła (wzrost – 128, kolor włosów – jasny, kolor oczu – piwny, numer buta – 33).
Chłopcy twierdzą, że sami z siebie zagrają każde polecenie. Może tym razem znów zarobią na komitet rodzicielski i komputerowe kwizy. – Niektórzy są beznadziejni – Piotr z dezaprobatą patrzy na chlipiącą małą Weronikę – przestraszeni i tacy sztuczni. Ostatnio zagrał dla Discovery siedzenie przy komputerze, uśmiechanie się i ruszanie myszką. Przypuszcza, że jego rola ma reklamować wielki, dziki świat. -Tak, ogromną, wręcz bardzo – przytakują równocześnie, gdy pytam, czy mają świadomość, że są atrakcyjni.
Rozbawiona przeze mnie Weronika przestała płakać. Myśląc, że to już jej występ, klepie mi do dyktafonu imię, nazwisko i wiek, dygając na jednej nóżce. Bardzo by chciała wygrać, ale nie wie dlaczego. Najważniejsze na świecie jest dla Weroniki „mamine szczęście”, a rola jej marzeń to Kopciuszek. – Mam teraz pokazać Kopciuszka? – pyta.
■ Szkoła wdzięku
Ciągani od castingu do castingu znają cały reklamowy repertuar. Wiedzą na przykład, że tłuszcz musi być bezzapachowy, a niebo najlepiej alpejskie. Jedenastoletnia okrąglutka Ola jeszcze święcie wierzy w iluzję magicznej rzeczywistości z fioletową krową Milką w tle. Najbardziej lubi puszyste spaghetti bolognese. – Bajecznie kosmiczne – opisuje smak parującego makaronu. – W swoim półminutowym zachwycaniu masz być tak przekonująca, że jutro wszyscy pobiegną do sklepu po kluski – instruuje pan Edmund szukający twarzy dla agencji Epizod. Czy Ola jest wiarygodna, dowie się jutro, jeśli zadzwoni u niej telefon.
Na korytarzu agencji mamy zagajają rozmowę. – Nie powiem, nie powiem… kamera go lubi – chwali się pani, która przyszła „spróbować z młodszym synem”. – Ach, to takie przykre, gdy wyrastają z reklamy – wzdycha. – Tak jak mój starszy, który już zrobił się za duży na dziecko, a za mały na mężczyznę.
Kamera kocha twarze o regularnych rysach, miękko wyprofilowanym podbródku, ale bez drugiej brody. Policzki powinny być raczej płaskie, oczy szeroko rozstawione, duże i niezapadnięte, brwi lekko uniesione, nosek mały, usta wypukłe. Idealna jest Ania. Sama zatyka uszy, żeby nie słyszeć, jak chwali ją Andrzej Grąziewicz, właściciel agencji aktorskiej GrAn. Ania nadużywa zwrotów „hmmm” i „och” i ładnie wydyma usta do fotografii. Na swoim pierwszym w życiu castingu pokonała 200 konkurentów i została twarzą Warty. – Wieeesz, opowiem ci moją tajemnicę. Mama ubezpieczyła mi rower. Ubezpieczona jest też piekarnia i firma taty – recytuje, jakby znów stała przed kamerą. – Gdy kręcili reklamę twistosów, ona w ogóle nie wymagała powtórek ujęć, reżyser tylko wstawał z okrzykiem: “Yes! Yes!” – wtrąca mama.
– Najlepiej gdy dziewczynki są w typie słowiańskim, a chłopcy amerykańskim – dodaje Piotr Jaroczyński, właściciel agencji Adapt Promotion. – Równe zęby, dziurka w policzku, uśmiech amanta. Ale trzeba mieć w zapasie wszystkie typy, bo zdarza się na przykład, że potrzebne są odstające uszy lub pieguski z zadartym noskiem.
Dziś w agencji Adapt odbywa się lekcja chodzenia przygotowująca dzieci do pokazów. Upłyną tygodnie, zanim kilkulatki nauczą się wdzięku. – Takie czasy przyszły, że trzeba je promować, gdzie się da – zauważa tata dziewczynki w seledynowym kompleciku. – Ja tam nie liczę na cud, ale charakter to na pewno jej ukształtuje – patrzy z aprobatą na trzylatkę. – Już ma w ruchach takie coś… To jest w końcu kobieta, proszę pani.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy