Mysia w głowie

Mysia w głowie

Cenzura ma się dobrze, a będzie się miała jeszcze lepiej

Cenzura, jak słusznie zauważył kiedyś Ryszard Marek Groński, w tzw. wolnej Polsce przeniosła się z urzędu przy ulicy Mysiej do ludzkich głów. Stamtąd pobożnym okiem obserwuje galerie, teatry, kina, szukając nieczystości, które trzeba wywabić: donosem, rozgłosem, a często i kopniakiem. Dziś bez przesady możemy już mówić o swoistej krucjacie, której cel jest jasno określony – ograniczyć wolność słowa tak, by służyła tylko jednej opcji. Tej prawomyślnej, czyli prawicowej.
W imię religii, moralności albo narodowej dumy ta nieformalna czy, jak określają ją krytycy sztuki, pełzająca cenzura rozprawia się ze wszystkim, czego nie rozumie i dlatego nie toleruje: ZAMIAST krytycznej Katarzyny Kozyry woli oglądać kiczowate makatki z jeleniami; ZAMIAST uchylającego rąbka trudnej tajemnicy Pedra Almodóvara chce widzieć filmową laurkę o prymasie Wyszyńskim; ZAMIAST odważnych spektakli Anny Augustynowicz wprowadza na scenę narodowo-wyzwoleńczą szopkę. ZAMIAST, a nie OBOK – to ważna i charakterystyczna dla tego zjawiska różnica.

Pomocna Suka

Aparat nieformalnej cenzury na ogół osiąga sukces – umie postawić artystę przed sądem, wywołać medialny skandal, zastraszyć szefa galerii, który z obawy przed utratą stanowiska podkuli ogon i nie pokaże kontrowersyjnej pracy, bezkarnie zniszczyć obrazoburczą ekspozycję, zmobilizować lokalne społeczności do odprawiania ustawicznych egzorcyzmów przeciwko szatanowi libertynizmu. Dotychczas takie działania zyskiwały status jednorazowych wybryków, teraz jednak, po wyborczym zwycięstwie prawicy, możemy się spodziewać ich eskalacji. Nic przecież tak dobrze nie robi inkwizytorowi jak ideologiczne wsparcie i przyzwolenie formalnej władzy.
Pierwsze oznaki ożywienia współczesnych cenzorów już mamy. Przed dwoma miesiącami burmistrz Pragi Południe, Tomasz Koziński z Prawa i Sprawiedliwości, przeczytał w „Fakcie”, że katowicki Teatr Suka Off, prezentujący w Warszawie spektakl „Flesh Forms”, szerzy pornografię, bo aktorzy chodzą po scenie nago. Skandal, pomyślał, i rozpalony do białości zawiadomił o popełnieniu przestępstwa prokuraturę. Ta wprawdzie nie wszczęła śledztwa, ale polityczny cel – zresztą podwójny – został osiągnięty: po pierwsze, Suce Off, choć z powodzeniem działa od dekady, przypięto łatkę obyczajowej zgnilizny i z tego powodu właśnie, jak można sądzić, odrzucone zostało jej zgłoszenie do Łódzkich Spotkań Teatralnych; po wtóre zaś burmistrz Koziński ma szansę na stanowisko wicewojewody mazowieckiego, w czym sprawa Suki na pewno mu nie zaszkodziła.
W ostatnich dniach nadeszły kolejne niepokojące sygnały. Jeszcze przed zeszłotygodniową premierą „Wozzeka” Albana Berga w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej „Nasz Dziennik” siał trwogę, że na scenie zobaczymy aktora paradującego z odkrytym przyrodzeniem pośród dzieci. Rozdarto szaty, do natychmiastowej interwencji wezwano ministra kultury, tymczasem cała sprawa okazała się mydlaną bańką – twórcy przedstawienia kategorycznie zdementowali sensacyjne informacje o gorszących scenach. Ale smród poszedł w lud. Szefowie Teatru Wielkiego i reżyser Warlikowski mogą zapomnieć o przychylności moherowych beretów, czyli obecnej przewodniej siły narodu.
Na początku stycznia prokuratura z rodzinnego miasta ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, Krakowa, jakby na zawołanie spięła się w sobie i poinformowała opinię publiczną, że producent koncertu norweskiego zespołu metalowego Gorgoroth, Tomasz D., odpowie za obrazę uczuć religijnych. W lutym 2004 r. w krakowskim ośrodku TVP nagrywano występ Norwegów dla katowickiej wytwórni płytowej Metal Mind Production, która miała rozpowszechniać go na płytach DVD. Poszło o scenografię; roznegliżowane dziewczyny na krzyżach, szczątki zwierząt, syntetyczna krew i symbole satanistyczne do żywego dotknęły co poniektórych.
Na nic zdały się tłumaczenia, że był to typowy dla tego gatunku muzycznego rodzaj performance’u oraz że koncert nigdy nie został wyemitowany na antenie. Wymiar sprawiedliwości nie był czuły na racjonalną linię obrony. Jako poszkodowanych akt oskarżenia wskazuje trzech kamerzystów rejestrujących ten zamknięty dla szerszej publiczności występ. Ciekawe, że poczuli się urażeni, dopiero gdy sprawą zainteresowały się media i szef krakowskiej TVP, który ostatecznie – z obawy o stanowisko? na wszelki wypadek? – wysmażył donos do prokuratury.

Przypadki penisa

Dotychczas najgłośniejszą sprawą tego typu było oskarżenie przez działaczy Ligi Polskich Rodzin gdańskiej artystki Doroty Nieznalskiej o obrazę uczuć religijnych. Przypomnijmy: w niewielkiej gdańskiej Galerii Wyspa (natychmiast po wybuchu „skandalu” zlikwidowanej) pokazała ona pracę zatytułowaną „Pasja”, której tematem była męskość rozumiana jako morderczy trening ciała propagowany przez współczesną popkulturę. Instalacja składała się z metalowego krzyża (symbolizującego cierpienie), umieszczonego nań zdjęcia męskich genitaliów (symbolizujących męskość) oraz filmu wideo prezentującego katującego się do utraty tchu mężczyznę w siłowni (współczesny kontekst kulturowy). Nawet Andrzej Osęka, konserwatywny i zachowawczy krytyk „Gazety Wyborczej”, przyznał, że w żadnym wypadku nie można tej pracy uznać za czyn karalny.
Galerię odwiedziła garstka pasjonatów współczesnej sztuki krytycznej oraz dziennikarze, którzy zwęszyli świetny temat – odtąd zaczęto mówić wyłącznie o skandalu, pomijając prawdziwy kontekst wystawy. I zaczęło się. Działacze LPR, Gertruda Szumska i Robert Strąk, którzy wystawę znali tylko z relacji medialnych, podnieśli larum. Wzniecono ogień nienawiści, Młodzież Wszechpolska bredziła coś o goleniu głów, żurnaliści przez wszystkie przypadki odmienili związek frazeologiczny „penis na krzyżu”, ale nikogo nie obchodziło, czym jest sztuka krytyczna, dlaczego jej celem jest uderzanie w przesądy i mitologie społeczne, jakie są jej źródła i co na ten temat mają do powiedzenia znawcy.
Sprawa Nieznalskiej po raz drugi jest rozpatrywana przez gdański sąd – w pierwszej instancji artystkę skazano; na nic zdały się mikre, niestety, debaty o wolności sztuki, listy protestacyjne podpisane przez wybitnych artystów, znanych krytyków i ludzi kultury. Wkrótce finał. Ale przypadek tej artystki jak na dłoni pokazuje metody działania nieformalnej cenzury oraz jej skutki, pozwala też, lepiej lub gorzej, odmalować klasyczny portret cenzora, który całą swoją energię poświęca na tropienie występków zepsutych artystów, chcących, w jego fantazjach, sponiewierać Matkę Boską, Orła Białego i Pana Jezusa.
Kim jest więc ów cenzor? Na ogół działaczem albo sympatykiem którejś z popularnych prawicowych partii. Gloryfikuje sztukę grzeczną, trzyma się norm niczym tonący brzytwy, chodzi do kościoła, wiedzę o świecie czerpie z katechizmu, którego dobrze nie zna, boi się krytyki, prowokacji, każdej otwartej głowy. Powiesz mu: wolność słowa, on słyszy: obrazić Boga. Przekonujesz go: sztukę można krytykować, ale nie prowadzić przed oblicze Temidy, on odpowiada: prawo ponad wszystko. Twierdzisz: w galeriach, na scenach, przed ekranem często spotykamy się z czymś, co budzi w nas opór, niesmak lub zachwyt, ale jest to tylko kwestia smaku, a nie prawa, on protestuje: smak nie istnieje, istnieją uczucia religijne, moralne, narodowe. I tak dalej.

Censorus, wszechpolus

Z kimś takim nie pogadasz: represja goni represję, a nie debata debatę. Przykłady można mnożyć: pod koniec 2000 r. posłowie Witold Tomczak i Halina Nowina-Konopczyna zniszczyli pokazywaną w Zachęcie rzeźbę Maurizia Cattelana przestawiającą papieża przygniecionego meteorytem; jesienią 2003 r. radna LPR, Beata Antypiuk, doprowadziła do usunięcia z wystawy „Pies w sztuce polskiej” w białostockiej galerii Arsenał kilku prac obrażających jej uczucia religijne; w lutym 2004 r. działacz LPR, Sylwester Chruszcz, zawiadomił prokuraturę, twierdząc, że jego uczucia religijne zostały obrażone przez pokazywane w Zachęcie prace Boerre Larsena „Pomocna dłoń” i „Wybacz mi”, prezentujące między innymi figurkę Jezusa z kłębkiem wełny; wiosną tego samego roku kilku warszawskich radnych zaprotestowało przeciwko przekleństwom w spektaklu „Zszywanie” pokazywanemu w dawnych Rozmaitościach – brzydkie słowa usunięto; jesienią zaś poseł LPR, Andrzej Fedorowicz, zniszczył, znów w białostockim Arsenale, instalację Radosława Szlagi przedstawiającą psią budę z napisem: „Censorus, wszechpolus, bestia, nie głaskać”…
Wolność słowa to niezbywalny atrybut demokracji, ustroju, którym chcemy się, jako członkowie Unii Europejskiej i społeczeństwo obywatelskie, szczycić i na który nieustannie się powołujemy. „Skandale”, o jakich coraz częściej słyszymy za sprawą nieformalnych cenzorów, zbliżają nas, krok po kroku, nie w jej stronę, lecz w stronę intelektualnego zaścianka, dulszczyzny i – jakże by inaczej – najzwyklejszej obłudy, która, jak wiadomo z La Rochefoucauld, powinna być hołdem oddawanym przez występek cnocie, tyle że u nas wciąż przybiera najbardziej prostackie formy: świętoszka, który patrząc na moralną gilotynę wiszącą nad myślącymi i czującymi inaczej, krzyczy bezrefleksyjnie: wykonać!
Czy na pewno tego chcemy?

 

Wydanie: 02/2006, 2006

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy