Dziesięć lat GROM-u. Dla tej jednostki zagrożeniem byli nie żołnierze serbscy czy arabscy terroryści, ale minister Pałubicki Czy żołnierz może leżeć kilka dni w śniegu, czekając na wroga? W takiej sytuacji najważniejsze jest przygotowanie psychofizyczne – hart ducha, dobrze przygotowana kryjówka i takie drobiazgi, jak woreczki na nieczystości. Zresztą, nie musi czekać – zamaskowany żołnierz GROM-u może podkradać się z prędkością 50 metrów na dobę. I nikt nie ma prawa go zobaczyć. Opowieści o zdumiewających umiejętnościach ludzi GROM-u jest zresztą więcej. Dziesięć lat, mimo rozmaitych zakrętów historii, nie było straconych. Wszystko zaczęło się w roku 1990, od operacji “Most”, polegającej na przerzucie rosyjskich emigrantów z ZSRR do Izraela. Portem tranzytowym była Warszawa. Polscy obywatele i polskie placówki stały się celem arabskich terrorystów. Pierwszym ostrzeżeniem było ostrzelanie naszych dyplomatów w Bejrucie – radcy handlowego i jego żony. Do Libanu wysłano więc Sławomira Petelickiego, wówczas odpowiedzialnego za ochronę naszych placówek zagranicznych. Po powrocie Petelicki raportował szefowi MSW, Krzysztofowi Kozłowskiemu: “Polska musi stworzyć specjalną jednostkę, przygotowaną do walki z terrorystami”. I tak, 13 lipca 1990 roku (inne źródła podają, że 13 czerwca) powstał GROM. Jego pierwszym szefem został Petelicki. “Pan minister Kozłowski zaufał mi – wspominał w listopadzie ub.r. tamte wydarzenia Petelicki. – Miałem prawo doboru ludzi, mogłem opracować program ich szkolenia. Miałem wszelkie pełnomocnictwa. Mogłem działać”. Selekcja Do tworzenia jednostki włączyli się Amerykanie. Najpierw do Stanów na szkolenie pojechał Petelicki, potem grupa instruktorów. Do jednostki przyjmowano najlepszych z najlepszych – z jednostek komandosów, policyjnych oddziałów antyterrorystycznych, z wywiadu cywilnego i wojskowego. Stosując przy tym najostrzejsze kryteria selekcji. Takie jak na przykład nocny marsz w Bieszczadach. Kandydaci otrzymują kompas, mapę, 40-kilogramowy plecak, a potem w ciągu kilku godzin muszą przejść prawie 70 kilometrów i nie dać się złapać szukającym ich żołnierzom. W takim biegu dyskwalifikuje nawet minuta spóźnienia. Tak właśnie było z jednym z kandydatów. Po roku wrócił na trasę “biegu” i pobił jej rekord – 4 godziny 55 minut. Obok testu na wytrzymałość i sprawność fizyczną kandydaci przechodzą również test na odporność psychiczną. Szefowie GROM-u nigdy zresztą nie ukrywali, że nie chodzi im o ludzi przypominających Rambo, ale o zdyscyplinowanych wewnętrznie fachowców. Osoby raczej małomówne, pewne siebie, odważne, mające wykształcone poczucie odpowiedzialności i potrafiące działać w grupie. Tak zresztą zorganizowano jednostkę. Liczy ona ponad 200 żołnierzy, podzielonych na dwie grupy. Pierwsza to specjaliści – od rozpoznania, materiałów wybuchowych, strzelania. Druga to operatorzy – żołnierze uczestniczący bezpośrednio w akcji. Operatorzy działają czwórkami. Każdy z czteroosobowej grupy zna swych partnerów na wylot. W czasie akcji liczą się najdrobniejsze szczegóły – porozumiewają się więc szeptem lub na migi. Zgranie wyrabiane jest podczas setek godzin ćwiczeń – żołnierze nie są oceniani na podstawie wyników osiągniętych samodzielnie, ale na podstawie wyników całej swojej czwórki. Grupa musi więc wzajemnie się uzupełniać – jest w niej specjalista od materiałów wybuchowych, jest lekarz, jest specjalista od walk wschodnich. Ale każdy z nich potrafi zastąpić w akcji kolegę. Skoki na spadochronie, strzelanie, operowanie materiałami wybuchowymi – to wszystko wchodzi przecież w skład standardowego szkolenia. GROM jako jedna z pięciu jednostek na świecie używa podczas specjalistycznych ćwiczeń ostrej amunicji. Jako jedna z trzech – materiałów wybuchowych. “Jak oswoić żołnierza z sytuacją, że prawdziwe kule świszczą mu koło ucha, a kolega strzela zza pleców? – pyta się Petelicki. – Tylko używając podczas ćwiczeń ostrej amunicji”. Z krwią, złamaniami, bólem ofiar żołnierze oswajali się, jeżdżąc z lekarzami pogotowia do wypadków. Tak nauczyli się składać złamane kości, szyć rany. Atakujące “czwórki” ubezpieczają żołnierze formacji wsparcia i obserwacji. Oczywiście, także zamaskowani. Nikt nie jest w stanie ich dostrzec, dopóki nie oddadzą strzału. Są wśród nich najlepsi polscy snajperzy. “Jeśli strzelam do człowieka z pistoletem w dłoni, to próbuję go trafić w splot barkowy – to opowieść jednego z nich. – Jego uszkodzenie powoduje natychmiastowe otwarcie zaciśniętej
Tagi:
Robert Walenciak