Nałóg smutku

Nałóg smutku

Film „Z odzysku” Sławomira Fabickiego będzie nas reprezentował w konkursie oscarowym. Jeszcze jeden ponury obrazek z zapyziałej prowincji W naszym filmowym światku – burza w szklance wody. Polskim kandydatem do Oscara mianowano film „Z odzysku” Sławomira Fabickiego. Przepadł obcmokiwany w tym sezonie „Plac Zbawiciela”, a także hity: „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” i „Jasminum”. Jury pod kierownictwem Feliksa Falka orzekło, że film o beznadziejnym życiu bezrobotnego na brudnym i bandyckim Śląsku to jest ta opowieść, która ma największe szanse u Amerykańskiej Akademii Filmowej. W prasie dyskusja, w radiach awantura. Nasza filmowa wojenka wydaje mi się śmieszna. Bo jak tu stawać po stronie jednego „filmu o zlewozmywaku” (termin Krzysztofa T. Toeplitza) przeciw drugiemu, myślowo równie jałowemu. I – przede wszystkim – nieskończenie ponuremu. Bo problemem naszego kina nie jest to, czy dostaniemy Oscara za kolejny ponury oleodruk o krzywdzie ludzkiej. Naszym problemem jest to, żebyśmy te oleodruki przestali kręcić. Czyli nareszcie pozbyli się tej łatwizny myślowej. Najbardziej krzyczącym jej przejawem jest nasze „kino społeczne”, czyli użalanie się nad losem tych, których kapitalistyczna wirówka odsiała na margines. Filmowcy przekonują widzów, że Polak nieszczęśliwy być musi, nawet powinien, że z nieszczęściem mu do twarzy jak z niczym innym. Trzeba w biedzie i poniżeniu cierpieć i umrzeć. Tymczasem takie nastawienie jest z gruntu obce w ojczyźnie tych, którzy Oscary rozdzielają. Tam każdy kolejny dzień zaczyna się od pobudki: „Wstawaj i walcz!”. Nasi bezgranicznie smutni i chronicznie bezradni rodacy uchodzą tam za równie egzotycznych jak szamani z Mozambiku. Nawet jeżeli nagrodzi się ich jakąś nominacją – to na zasadzie datku dla inwalidy, który jako tako gra na skrzypcach na rogu eleganckiego bulwaru. A nam się wydaje, że jeśli snujemy w kółko te same ponure opowieści, to świat padnie na kolana przed naszą wrażliwością. Nie padnie. Najwyżej rzuci parę groszy „za dobre serce”. Tunel bez światełka Przypominam, gdyby kto nie pamiętał, że nasze kino specjalizuje się w skrajnie ponurych filmach na tematy społeczne od samego początku III RP. Zaczęło się już w roku 1990 od wielkiej awantury, której powodem był wówczas głośny, a dziś gruntownie zapomniany film „Śmierć dziecioroba” Wojciecha Nowaka. Wprowadził on na ekrany późniejszego etatowego bohatera naszej produkcji filmowej – żałosną i zdemoralizowaną ofiarę przemian społecznych. Ten dzieciorób wrócił właśnie z wojska, które skrócił mu, dzięki swoim wpływom, przyszły teść esbek. Ale dzieciorób nie pali się do ożenku z jego córeczką (świetna w rolach antypatycznych babsztyli Anna Majcher) i ląduje w łóżku kolejnych babek ze swej prowincjonalnej mieściny. A te – podobnie jak on – nie mają żadnego pomysłu na życie. Przypominam atmosferę tamtego pokazu: Rzeczpospolita powstaje z grobu, przed krajem otwiera się historyczna szansa, a dzieciorób ostentacyjnie odpuszcza sobie to całe historyczne przyspieszenie. Je, pije i barłoży się, z kim popadnie. No, może nie tak całkiem z byle kim – ostatecznie w pościeli ląduje z samą Beatą Tyszkiewicz. Ta etatowa dama też się wtedy zaplątała w rolę prowincjonalnej producentki nagrobków. Taki był społeczny nastrój. Krytyką – przypominam, bo dziś nikt już tej wojenki prasowej nie pamięta – zatrzęsło: jak można tak nachalnie szerzyć za państwowe pieniądze defetyzm? Jak można czynić bohaterem wolnej Polski takie moralne zero? Ano można, a nawet trzeba – przekonywali filmowcy – ponieważ kino ma zobowiązania wobec prostego człowieka. Wywiedzione wprost z Żeromskiego. I teraz ten prosty człowiek, skrzywdzony jak „Wolny najmita” u Konopnickiej, bywał pokazywany w poetyce obrazów „moralnego niepokoju”. W historyjkach pozbawionych akcji, filmowany w nieskończenie długich ujęciach. Wiecznie przygnębiony, chadzający w waciaku, na tle liszajowatych ścian, często zapijaczony, z wrzaskliwą żoną u boku. Ten bohater nie rozwijał się, nie doroślał, nie zahaczał o przemiany dokonujące się w kraju. Po prostu uparcie trwał w swojej krzywdzie, a filmowcy przenosili go z filmu do filmu. Przykładów ze wzmiankowanego okresu uzbierałoby się z pięćdziesiąt. Przypominam najbardziej charakterystyczne. „Balanga” (1993) Łukasza Wylężałka – „Miasteczko Twin Peaks” po polsku, jak film z przekąsem nazwała krytyka – to parada odrażających typów z podwarszawskiej mieściny. Wszyscy rozpaczliwie zagłuszają fakt, że życie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 40/2006

Kategorie: Kultura