O romansach Zofii opowiadano w każdej przydrożnej knajpie W 1795 znika Rzeczpospolita Polska z mapy Europy. Ostateczna konwencja w sprawie trzeciego rozbioru podpisana została przez Austrię, Prusy i Rosję 24 października. Mało kto to zauważył w Europie, a i w samej Rzeczypospolitej po upadku powstania kościuszkowskiego sprawa narodowa uważana była przez większość świadomych obywateli za przegraną, rok 1795 i przymusowa abdykacja Stanisława Augusta Poniatowskiego (25 listopada) nie wywołały większych emocji. Najaktywniejsza była jeszcze emigracja, kościuszkowskie niedobitki (Jan Dembowski, Franciszek Dmochowski, Dionizy Mniewski etc.) powołują już 22 sierpnia Deputację Polską mającą na celu organizowanie walki o niepodległość Rzeczypospolitej, licząc na pomoc Francji. Trudno zaiste w tych czasach o pomysł bardziej fantastyczny i nieżyciowy. Niejaki Napoleon Bonaparte ma już wprawdzie dwadzieścia sześć lat i niedługo (5 października) mianowany zostanie dowódcą armii wewnętrznej, ale: po pierwsze, Polacy nie mają z nim żadnego kontaktu; po drugie, rządzi w Paryżu bezsilny i skorumpowany Dyrektoriat, opędzający się na lewo od jakobinów, na prawo od rojalistów i wystarczająco zajęty lizaniem ran po dopiero zakończonym terrorze, by zajmować się sprawami znad odległej Wisły. Przypomnijmy, że ledwie rok minął od śmierci Robespierre’a, a Trybunał Rewolucyjny rozwiązany został ledwie 31 maja. Na kim zresztą mieliby się oprzeć spiskowcy w kraju? Historia godna powieści W 1795 rozpoczynają się prace nad założonym przez Stanisława Szczęsnego Potockiego na humańskich stepach cudownym parkiem-ogrodem ku czci i na użytek jego żony Zofii, primo voto Wittowej. Jak nazywała się przedtem (niektóre źródła podają nazwisko Celice-Cavone, co jest wysoce wątpliwe), nie ma najmniejszego znaczenia. Jako panienka nie najcięższych obyczajów nosiła imię Dudu i pod takim odkupił ją od matki-rajfurki poseł polski w Konstantynopolu – Karol Boscamp-Lasopolski. Transakcja odbyła się bez zbędnych ceremonii. Boscamp kazał się dziewczynie rozebrać do naga, obmacał ją dokładnie, po czym dopiero uznawszy, że może mu być użyteczna jako wabik i szpieg w dyplomatycznych przetargach, otworzył, nie swoją zresztą, ale państwową, kiesę. Nie znaczy to oczywiście, żeby sam miał zrezygnować z wdzięków nowo pozyskanej pracownicy. Nie docenił jednak ani jej seksualnych talentów, sprytu, ani psychologicznych uzdolnień. Pomimo to, ponieważ pieniądze zostały już wydane, zatrzymał ją w polskiej misji. Od tej chwili zaczyna się historia godna powieści (w tym wymiarze częściowo wykorzystana przez Jerzego Łojka – „Dzieje pięknej Bitynki”, Warszawa 1982) lub filmowej epopei. Pisze Łojek o Dudu (Zofii, tak nazywał Greczynkę, choć i jej narodowość nie jest do końca wiadoma): „Czy Zofia była naprawdę istotą tak uderzająco urodziwą, że zasłużyła na miano najpiękniejszej kobiety Europy, którym już w kilka lat później ją określano? Zachowane do dzisiaj portrety ukazują nam kobietę bez wątpienia wznoszącą się ponad przeciętność, brunetkę o wielkich czarnych oczach, daleką jednak od jakiegoś absolutnego i olśniewającego ideału urody, dzięki któremu stanowić by mogła ponadczasowy model piękna. Gdzie więc kryło się to źródło fascynacji współczesnych urodą Zofii? Wydaje się, że obdarzona była w wyjątkowym nasileniu tą psychiczną emanacją kobiecości, którą wiek XX nazwał seksapilem. Uroda jej była żywa i dynamiczna, bynajmniej nie posągowa; oddziaływała nie tyle swoją strukturą fizyczną, ile raczej umiejętnym, czy podświadomym, eksponowaniem tych cech całej osobowości, które w oczach mężczyzny były najbardziej atrakcyjne”. Boscamp, który, jak pamiętamy, wiązał z nałożnicą nie tylko erotyczne plany, „postanowił jej dać początki systematycznego wykształcenia i w tym celu zatrudnił specjalnego preceptora, młodego człowieka, dobrze obeznanego z literaturą francuską, podobno byłego zakonnika, który sprzykrzył sobie regułę franciszkanów, wystąpił z klasztoru i ożenił się, a teraz pędził w Stambule próżniaczy żywot, zarabiając od czasu do czasu małe sumy na zlecenie europejskich ambasad. Zaczęły się więc lekcje, z których Dudu nad podziw wiele umiała skorzystać”. Skorzystałaby zapewne dużo więcej, gdyby były franciszkanin nie postanowił zrealizować z uczennicą tych wszystkich szalonych marzeń, które przeżywał ongiś w klasztornej celi, a których mieszczańska żona ambasadora nie rozumiała, a co więcej, uważała za niegodne i perwersyjne. Coś tam zobaczyła przez dziurkę od klucza, coś dopowiedziały służące… W każdym razie podniosła taki wrzask, że wobec porozumiewawczych spojrzeń kolegów dyplomatów i ich „niewinnych” aluzji nie mógł
Tagi:
Ludwik Stomma









