Co nam po tym Tarabuku

Co nam po tym Tarabuku

Roberto Calasso, wybitny włoski eseista, redaktor i wydawca (Adelphi), wyznawał teorię, że wydawnictwo (takie przynajmniej, które on sam tworzył i któremu dyrektorował przez dekady) jest tak naprawdę jedną wielką księgą, którą tworzą wszystkie wydane tam tytuły. Każda z tysięcy wydanych książek była jakby kartą tej jednej, niemożliwej do napisania przez pojedynczą osobę księgi.

Mówimy głównie o literaturze, poezji, ale też filozofii, mitach, starożytności. W tej autorskiej propozycji wydawniczej Calasso budował własny gmach ludzkiej kultury, której niejednoznaczność, wielogłosowość i różnojęzyczność uważał za ważną – godną polecenia i przetrwania. Co niezwykłe, Calasso sam pisywał do tysięcy wydawanych przez siebie tomów tzw. blurby, czyli krótkie, maksymalnie kilkuzdaniowe noty polecająco-informacyjne. Wydał je nawet kiedyś zebrane, taka osobista historia literatury świata. Cechowały ją przenikliwa lapidarność, precyzja i nieusuwalny zachwyt.

Wspominam włoskiego wydawcę, kiedy chcę zatrzymać się przy fenomenie warszawskiej kameralnej księgarni Tarabuk, powstałej przed 15 laty na Powiślu, zadomowionej tam, ale potem przeganianej z miejsca na miejsce, z perypetiami niemal cervantesowskimi, która wylądowała ostatnio na obrzeżach dawnej kawiarni Nowy Świat. W tym samym miejscu, które Warszawie przywróciła na kilka lat Krytyka Polityczna, tworząc tam niezwykłe centrum Nowy Wspaniały Świat, wyrzucone później decyzjami urzędniczymi pod wyimaginowanym pretekstem. Historia Tarabuka jest inna, ale i on został rażony odłamkami procesów gentryfikacyjnych, niezałatwionych, rozchwianych reguł i losów warszawskich nieruchomości i walki o ich posiadanie.

Wchodząc setki razy do Tarabuka, czy na Powiślu, czy w innych jego odsłonach peregrynacyjnych, nie miałem poczucia, że wchodzę do miejsca sprzedaży książek. Zawsze towarzyszyło mi najgłębsze przekonanie, że zanurzam się w karty Calassowskiej księgi nienapisanej, niemożliwej do napisania, sprzecznej ze sobą, nieuzgadnialnej, gdzie wymieszane jest wysokie z nieakceptowalnym, arcydzieła z grafomanią, filozofia najwyższej próby z dociekaniami denialistów wszelkiej maści. Ale też czułem, że ta księgarnioksięga ma inny charakter, to nie karta po karcie, strona za stroną, arkusz po arkuszu. Jedyną zasadą porządkującą tę podróż i jej jedynym strażnikiem był chaos, niezmordowanie zdystansowany i ironiczny, unoszący się nieco nad powierzchnią ziemi, oddany poszukiwaniom tego, co jest i czego nigdy nie będzie – księgarz bezgraniczny – Jakub Bułat.

W tych odmętach znajdowałem spokój, w tym chaosie – ład, w tym nieogarnięciu – bunt, w tym rozwibrowaniu – zasadę. Odnalezienie poszukiwanej książki było tam często niemożliwe, jeśli nie skorzystało się z pomocy księgarza. Teoretycznie istniały działy, porządkujące podpisy, ale dla niewtajemniczonych użytkowników tworzyły raczej nieodgadniony labirynt, pojęciowy rebus, niepokonywalny gąszcz tropów. Nie był to jednak wypadek przy pracy, brak kompetencji – to był zamysł i plan, to było zorganizowane szaleństwo, to było wpisane w przyjemność bycia w tym niezwykłym miejscu, które, zdarzało się, pełniło funkcję sprzedażową, ale przede wszystkim było przestrzenią spotkań, rozmowy, nieśpiesznością wcieloną. Zanim powstały teorie spowolnienia, slow wszystko, Tarabuk miał już swój odmienny rytm, od początku, inny niż miasto, reguły, procedury wokół. Można było w tym się nie odnaleźć, zagubić, zdziwić. Tarabuk jest enklawą, agorą wyrysowaną kredą na podłodze pośród książek nowości, ale też obok książek dawno wypadłych z obiegu, takich sprzed lat, takich, które musiały ustąpić miejsca tym nie lepszym, bardziej wartym uwagi, tylko nowszym, akuratnym, świeżym jak bułeczki, chociaż bułeczkami nie są, a bycie księgarzem, księgarką nie jest tym samym co sprzedawanie innych „produktów”.

Tak więc stoi Tarabuk (choć musi wciąż uciekać przed opresją zasad, umów i dąsów zarządzających przestrzenią miasta) swoim oporem, odmiennością, charakterem, niekonsumpcyjnością. Ale potrafił też nakarmić i napoić, nawet gdy kogoś nie było na to stać. Tarabuk był podróżą w czasie, nawet jeśli akurat nie było tej najbardziej potrzebnej książki, bo dawał szansę na spotkanie innej, której gdziekolwiek indziej już byśmy nie spotkali. I wciąż trwa, pandemicznie, debatująco i dialogicznie.

Tarabuk jako instytucja był nie do wymyślenia, a jednak powstał. Jest wygnańcem z tego świata. I dlatego jestem w nim nieodmiennie zakochany. Jest ziszczoną utopią, oferuje marzenia

Wydanie: 2020, 23/2020

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy