MIECZYSŁAW F. RAKOWSKI: Jaruzelski w ciągu dziesięciu lat spotkał się z Glempem osiemnaście razy! Kościół nie zamierzał mu odpłacić żadnym wsparciem wtedy, kiedy Jaruzelskiemu było to potrzebne Poniżej publikujemy fragmenty książki „Nie bądźcie moimi sędziami”, wywiadu rzeki z Mieczysławem Rakowskim przeprowadzonego przez Jana Ordyńskiego i Henryka Szlajfera – Zaczniemy od najtrudniejszego chyba momentu w twojej biografii – stanu wojennego. – Nie należałem do ścisłego grona, które opracowało koncepcję i przygotowywało stan wojenny. Nie byłem zapraszany na posiedzenia Komitetu Obrony Kraju, gdzie rozpatrywano wszystkie możliwe wersje rozwoju wydarzeń. Oczywiście o stanie wojennym dyskutowano wśród aktywu partyjnego, na spotkaniach z ludźmi, których obdarzaliśmy zaufaniem – również ze środowisk katolickich. Przychodzili do mnie już w październiku i pytali, dlaczego nie wprowadzamy stanu wojennego: Polska się kończy, następuje rozkład aparatu państwowego, a my milczymy. Przypominam sobie rozmowę z nieżyjącym już działaczem katolickim, który odwiedził mnie w październiku 1981 roku i powiedział, że w Episkopacie liczą się z dwoma tysiącami ofiar, ale że stan wojenny jest konieczny, bo inaczej… Wszyscy żyliśmy w obsesji radzieckiej interwencji. Ja jestem z pokolenia Witka Woroszylskiego, Leszka Kołakowskiego; widziałem płonący Budapeszt, powieszonych awoszów… Inwazja była, moim zdaniem, nieunikniona, gdybyśmy stracili kontrolę nad rozwojem sytuacji w Polsce. Być może trudno to zrozumieć ludziom, którzy nie przeżyli Budapesztu, nie przeżyli Praskiej Wiosny, przedtem jeszcze 17 czerwca 1953 roku w Berlinie. – Ale czy państwo rzeczywiście się rozpadało? – Spór na ten temat będzie trwał. Nie doczekaliśmy się jeszcze rzetelnego opracowania historycznego tamtego okresu. Nasze dramatyczne rozmowy z kierownictwem „Solidarności”, a zwłaszcza z doradcami-intelektualistami, były bardzo trudne, bo oni niewiele wiedzieli o mechanizmach funkcjonowania państwa, o biurokracji partyjnej w sytuacji tamtego systemu; o sprzężeniu między aparatem partyjnym i aparatem państwa. Kulikow wzmacnia beton – Wróćmy do sprawy domniemanej interwencji. – Ja naprawdę bałem się interwencji radzieckiej, czechosłowackiej i enerdowskiej, ponieważ jesienią 1981 roku przeżywaliśmy bezustanne wizytacje. Przecież Kulikow przyjeżdżał tu nie po to, żeby zjeść kolację z Jaruzelskim (marszałek bardzo lubił wypić, a Jaruzelski nie był dobrym kompanem w wieczornych biesiadach); Kulikow rozpoznawał sytuację i jednocześnie starał się wzmocnić beton partyjny. – Nasza sytuacja na jesieni 1981 roku była jednak inna od węgierskiej, gdzie w 1956 roku nastąpił praktyczny rozkład aparatu państwa. W PZPR istniała dostatecznie silna grupa wysoko ulokowanych aparatczyków, która parła do stanu wojennego nie dlatego, że się bała interwencji radzieckiej, tylko po prostu chciała się rozprawić z „Solidarnością”! Czy ten spór o interwencję radziecką nie jest kamuflażem i nie skrywa raczej rzeczywistego stanu rzeczy: jesienią 1981 roku ci w aparacie partyjnym, którzy myśleli o reformach, po prostu już przegrali? – Oczywiście, w jakimś stopniu stan wojenny był przegraną ludzi o orientacji reformatorskiej. – Ale dlaczego ta grupa przegrała na zjeździe partii latem 1981 roku? – Ponieważ w 1981 roku partia nie była przygotowana do zaakceptowania opozycji antysystemowej. Twórcy tego systemu bynajmniej nie chcieli ustąpić i oddać choćby części władzy. Nie był na to przygotowany aparat państwa. Pokażcie mi kastę biurokratów, która przez dziesięciolecia umacnia swoją pozycję, a teraz nagle ma się z kimś dzielić władzą… Biurokracja z reguły popierała każdą kolejną ekipę, która pojawiała się w Polsce po kolejnych kryzysach. Ale jest też druga strona medalu. Czy „Solidarność” była gotowa do zaakceptowania współżycia z komunistami? Moim zdaniem – nie. Nawet nie dlatego, że przywódcy „Solidarności” tak nas nienawidzili; oni po prostu nie bardzo wiedzieli, jak wygląda taka współpraca. „Solidarność” nie była – wbrew twierdzeniu niektórych historyków – ruchem nienawiści wobec komuny. Miliony ludzi zapisywały się do nowego związku w nadziei na zmiany, a nie dlatego, że chcieli nas wszystkich powywieszać. Moja żona Elżbieta była absolutnie apolityczna, ale do „Solidarności” się zapisała, bo cały teatr się zapisał i dla niej to nie była sprawa opcji politycznej. – Myślę, że nie ma sporu między nami: druga połowa 1981 roku – to czas narastającej polaryzacji, nie tylko między władzą a społeczeństwem, ale również wewnątrz „Solidarności”. Wałęsa był dostatecznie przenikliwy, żeby zrozumieć, że podstawa społeczna „Solidarności” zaczyna ulegać pewnemu zwężeniu. I dla działaczy związku,









