Z miłością aktora do grania jest tak jak z miłością dentysty do zębów Rozmowa z Anną Chodakowską – Kiedy zainteresowała się pani aktorstwem? Czy, jak wiele koleżanek z pani branży, już we wczesnym dzieciństwie bawiła się pani w teatr? – Nie. Jako nastolatka wręcz nie lubiłam teatru, irytował mnie. Wprawdzie jak wiele innych dziewczyn pisałam wiersze, ale nie deklamowałam ich na szkolnych akademiach, nie bawiłam się też w przebieranki przed rodziną. Po maturze złożyłam papiery na ASP, ale wystraszyłam się egzaminu teoretycznego i przeniosłam je do szkoły muzycznej. Dopiero tam postanowiłam pójść na aktorstwo. Wcześniej studiowałam śpiew, dzięki czemu zetknęłam się z analizą tekstów literackich i problemami, jakie wiążą się z ich interpretacją. I to mnie bardzo wciągnęło. – Zadebiutowała pani rolą Antygony, potem grała pani Balladynę w słynnym spektaklu Hanuszkiewicza. W zasadzie grała pani tylko główne role, najpierw u Hanuszkiewicza, potem u Grzegorzewskiego – i tak jest do dzisiaj. – Można powiedzieć, że miałam szczęście do reżyserów. Ale tylko w teatrze! Za to do X Muzy nie miałam szczęścia. Może dlatego, że jestem dość trudna do obsadzenia. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jestem fotogeniczna, tymczasem ja mam trudną dla kamery twarz. Trzeba mnie „kochać”, żeby umieć mnie dobrze sfotografować. – Podobno trudne twarze są wymarzone dla ról charakterystycznych – kobiet z pogmatwanym życiem, skomplikowaną osobowością. – Tak zwanych interesujących kobiet? Tylko że trzeba mieć szczęście i trafić na „swojego” reżysera, tak jak Maja Komorowska trafiła na Zanussiego, a Krystyna Janda na Wajdę. Ja nie miałam takiego szczęścia. Zagrałam wprawdzie kilka niezłych ról filmowych, np. w „Justynie”, „Dorocie”, ale to za mało, żeby mówić o spełnieniu. Zresztą nie tylko ja nie miałam szczęścia do X Muzy – podobnie można powiedzieć o Jadzi Jankowskiej-Cieślak czy Halinie Łabonarskiej, obie znakomicie sprawdziły się w filmie. Kto jednak prowadził ich wielkie talenty? Zebrały dobre recenzje i zapadła cisza. – Zagrała pani w serialu „W labiryncie”, który miał duże powodzenie u publiczności, ale w następnych tasiemcach już pani nie widzieliśmy. – Jako widz nie przepadam za serialami. W serialu zagrałam u mojego kolegi, Wojtka Niżyńskiego, który potrzebował ostrej postaci, a że rola wydała mi się interesująca, zgodziłam się. I nie żałuję, to był niezły serial. – Co jest dla pani najciekawsze w zawodzie aktorskim? – Szukanie. Pierwszy etap pracy nad rolą, kiedy ma się ochotę szukać, badać jej możliwości. W tym zawodzie trzeba mieć dużą wyobraźnię, ale i dużą wytrzymałość. Może pani oczekiwała, że powiem: kocham mój zawód, nie mogłabym bez niego żyć? Ale to nie byłaby prawda. Z miłością aktora do grania jest tak jak z miłością dentysty do zębów… Nie kocham grać, ale staram się robić to najlepiej, jak umiem. – Która rola wymagała od pani najwięcej poświęcenia? – Kasandry, w spektaklu przygotowanym z Leszkiem Mądzikiem. Akcja działa się w basenie. Kluczowe fragmenty roli mówiłam, leżąc lub stojąc w wodzie. Co z tego, że woda była podgrzewana – wysiłek był ogromny… Poza tym do tej roli ogoliłam sobie głowę na łyso, żeby uzyskać efekt zewnętrzny. Tymczasem okazało się, że to nowe doświadczenie życiowe! Kto nie wierzy, niech sam spróbuje ogolić sobie głowę i przejść się po ulicy, wejść do sklepu… Do takiej łysej głowy trzeba się dostosować całym wnętrzem – i słowo daję, nie jest to łatwe, przynajmniej dla kobiety! – Czuje się pani spełniona jako aktorka? Ma pani swoje hasło w Encyklopedii PWN… – Uważam nieskromnie, że sporo zrobiłam w zawodzie, mimo to nie czuję się zrealizowana. Ale aktorstwo nie wypełnia mi całego życia. – W latach 80. objechała pani całą Polskę z „kultowym” spektaklem według Edwarda Stachury „Msza wędrującego”. Jak doszło do powstania tego spektaklu? – Krzysio Bukowski, mój przyjaciel, będąc bodajże w 1982 roku na wakacjach w Mielnie, przeczytał w „Twórczości” fragmenty powieści Stachury „Oto” i „Fabula rasa”. Zachwycił się i wpadł na pomysł, żeby zrobić według tego program. Na początku śpiewałam piosenki Stachury, potem program się rozrósł i powstała „Msza”. Grałam ją ponad trzy tysiące razy i jeszcze teraz z nią jeżdżę, bo mnie wciąż zapraszają. Nieskromnie przyznam, że zapoczątkowaliśmy modę na Stachurę. Potem namnożyło się zespołów śpiewających jego teksty, młodzi ludzie
Tagi:
Ewa Likowska









