Aktorem jest się wtedy, kiedy się gra, a nie wtedy, kiedy się siedzi w domu i marzy o roli Hamleta czy Ofelii Rozmowa z Joanna Trzepiecińską – Czy grywa pani jeszcze na flecie? – Rzadko. W szkole muzycznej grałam z prawdziwą pasją, ale… Trening czyni mistrza, a brak treningu niestety powoduje, że wypracowany poziom spada tak gwałtownie, że po jakimś czasie nie ma się żadnej przyjemności z grania. A ja, kiedy zdecydowałam się na aktorstwo, po prostu przestałam ćwiczyć. Oczywiście, umiem nadal grać na podstawowym poziomie, myślę jednak, że musiałabym długo ćwiczyć, by dojść do tego, co umiałam dawniej. – Ukończyła pani szkołę muzyczną. Jak to wpłynęło na pani osobowość? – Naukę w tej szkole rozpoczęłam, gdy miałam pięć lat. To była najlepsza szkoła, do jakiej kiedykolwiek chodziłam. Tylko w szkole muzycznej na lekcji jest jeden uczeń i jeden profesor. Przez parę lat ma bardzo duży wpływ na kształtowanie osobowości dziecka. Ta szkoła uczy przede wszystkim szacunku do pracy. Tutaj nie da się oszukać, ściągnąć, podmienić klasówkę. Raz na pół roku staje się przed komisją i zdaje egzamin. Nasze postępy są systematycznie weryfikowane, porównywane z postępami innych. Od wczesnych lat stykamy się więc z rywalizacją, ale uczciwą. Wiadomo bowiem, że dobre efekty osiąga się dzięki pracy, systematyczności i talentowi. Ci, w których nie ma miłości, pasji ani siły charakteru, odpadają. Przynależy się więc do grupy wybranych. Ale w tej grupie istnieje się i liczy tylko indywidualnie. Mnie taki system odpowiadał, działał dopingująco. – Pojawiają się coraz częściej opinie, że szkolnictwo artystyczne zbyt mocno ingeruje w swobodny rozwój osobowości człowieka, że jest zaanektowaniem dzieciństwa. – To oczywiście boli, że w tym czasie, kiedy koledzy grają w piłkę, trzeba ćwiczyć gamy i pasaże. To prawda, że dzieci ze szkół muzycznych często różnią się od rówieśników. Są dojrzalsze, bo skażone ciężką pracą. Zatem nie jest to idealny model dzieciństwa. Obcowanie ze sztuką nie jest proste. Wymaga predyspozycji, ale także kształtuje wyobraźnię, wrażliwość, poczucie piękna i ogładę towarzyską. Nie da się na siłę zrobić z dziecka artysty, można je natomiast przygotować do odbioru sztuki. To też cenne. – Po ukończeniu szkoły teatralnej odniosła pani wiele spektakularnych sukcesów artystycznych, potem nastąpiło pewne wyciszenie. Na ile to była pani świadoma decyzja nie biorę wszystkiego!? Czy nie chce pani walczyć o role? – Szczerze mówiąc, jak się przyjrzeć temu, co jest produkowane, to nie bardzo jest o co walczyć. Ale rzeczywiście nikt mnie chyba z maczugą nie widział, bo to nie jest mój temperament. Poza tym los wiele załatwia za mnie. Dzięki Rzece kłamstwa z dnia na dzień przestałam być anonimowa. Byłam skromną osobą, która właśnie skończyła szkołę i miała szalenie idealistyczne myślenie o zawodzie, aż tu nagle zaczęto mi zadawać pytania: czy czuje się pani gwiazdą? To było idiotyczne! Człowiek przy zdrowych zmysłach nie może się tak czuć. Jednak budowanie wizerunku często odbywało się poza mną, na wyrost. Miałam poczucie, że to zamieszanie mi przeszkadza. Że odciąga uwagę od istoty sprawy, czyli mojej pracy. Mało kto rozmawiał wtedy ze mną o „Czajce”, „Wujaszku Wani”, pięknych przedstawieniach w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego, w których grałam ważne role. Każdy dziennikarz był ciekaw, jakich perfum używam, czy lubię podróżować, czy umiem gotować itd. W pewnym momencie odechciało mi się na ten temat gadać. I to był naprawdę istotny moment, kiedy przestałam być zakładnikiem własnej popularności. Skupiłam się wyłącznie na tym, co lubię w aktorstwie, czyli normalnej pracy, nie zastanawiając się, czy wpłynie ona na moją popularność. I obiecałam sobie, że nigdy nie będę sztucznie podsycać popularności, opowiadając o swoich rozwodach, wypadkach, zawartości szaf, pozwalając na fotografowanie kuchni, łazienki i obowiązkowo sypialni. Odpowiadam więc: tak, to wyciszenie było świadome i bardzo mi potrzebne. Po to, żeby uwierzyć, że i bez tej całej banalnej otoczki mogę dobrze funkcjonować w tym zawodzie. Bo prawdziwym sukcesem nie jest kolejny wywiad w gazecie, ale wypełnienie widowni, kiedy gra się monodram. I mnie się to udaje. I to jest moment, kiedy z maczugą walczę o rolę. Tę, którą gram. – Pani debiutem był serial telewizyjny, ale potem posypały się znaczące role filmowe. – „Rzeka kłamstwa” była serialem telewizyjnym, ale robionym klasyczną
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska









