Muzyka, która przetrwa wieki

Muzyka, która przetrwa wieki

Krzysztof Penderecki skończył 75 lat

Nie każdemu twórcy dane jest dostąpić tylu zaszczytów za życia, doczekać się tylu organizowanych przez instytucje państwowe jubileuszy, a do tego wysłuchać tylu pochlebnych, ba, entuzjastycznych opinii od zwykłych ludzi, którzy nawet nie są specjalnymi miłośnikami muzyki klasycznej. Krzysztofowi Pendereckiemu to wszystko się udało i można tutaj szukać wytłumaczenia na różne sposoby. A to, że los mu sprzyja, bo jest w czepku urodzony, albo np. jest bardzo sprytny, albo ktoś wpływowy go popiera, albo trafił precyzyjnie na dobrą koniunkturę, albo, albo… Wybór odpowiedniej wersji uzasadnienia nie ma jednak sensu. Penderecki na każdym kroku udowadnia swoją wielkość. I tak było zarówno, gdy był bardzo młody i chciał się wybić w świecie muzyki, jak też dziś, gdy wstąpił w „wiek dojrzały”, jak sam określił lata po siedemdziesiątce.

Niektórzy wspominają zdarzenie z pierwszych lat studiów w Krakowie, kiedy rektor akademii muzycznej wezwał do siebie ojca studenta Pendereckiego, aby mu zakomunikować, że „syn jest geniuszem”. Ojciec pana Krzysztofa, adwokat z Dębicy, jechał na spotkanie z duszą na ramieniu, bo spodziewał się, jak bywało wcześniej, że zostanie zawiadomiony o jakimś nadzwyczajnym wybryku syna lub innych poważnych kłopotach, tymczasem spotkało go miłe zaskoczenie. Wiele lat później prof. Krzysztof Penderecki sam był rektorem tej uczelni, ale równych sobie talentów nie napotkał.

Słuchacz patriota

Jednym z największych sukcesów Krzysztofa Pendereckiego – kompozytora jest to, że jego muzyka została zaakceptowana przez szeroką publiczność, mimo że powstawała w okresie, kiedy twórczość klasyczna i poważna daleko odbiegła od popularnych gustów i rozumieć ją w istocie mogli jedynie specjalnie wykształceni, słuchowo przygotowani i wyćwiczeni specjaliści. Za czasów Bacha, Mozarta czy Beethovena nie było podziału na muzykę rozrywkową i poważną. Muzyka była jedna, mogła bawić i skłaniać do refleksji, służyć do tańca i do modlitwy. Rozwój mediów elektronicznych i powstanie muzycznej awangardy spowodowały całkowite rozbiegnięcie się dróg między twórczością pop i klasyczną. Ta pierwsza interesowała i nadal interesuje miliony ludzi, ta druga jest odbierana tylko przez garstkę wyrobionych słuchaczy.

Tymczasem Krzysztof Penderecki potrafił przygarnąć zwykłych ludzi, którzy na koncert do filharmonii dobrowolnie nigdy by się nie wybrali. Haczykiem, na który łowił słuchaczy, był patriotyczny kontekst utworów, a zwłaszcza jednego, największego dzieła, które nazywa się „Polskie Requiem”. Requiem powstawało stopniowo, przez 25 lat. Kompozytor co jakiś czas dokładał nową część poświęconą wybranej narodowej tragedii lub dedykowaną zmarłej postaci wielkiego Polaka. Powstał z tego trwający prawie dwie godziny wieloczęściowy katalog polskich ran, ale zarazem skrócony podręcznik naszej najnowszej historii, zresztą wcale nie poukładany chronologicznie.

A wszystko zaczęło się od zamówienia, które złożył Pendereckiemu Lech Wałęsa, wówczas przywódca pierwszej „Solidarności”. Przyszły prezydent zatelefonował do kompozytora i wygłosił dosyć sprytną mowę: „Wszyscy, do których się zgłaszałem, odmówili, pewnie się wystraszyli”. Penderecki – rogata dusza – tylko na to czekał. Przypomnijmy, że było to jeszcze w czasach PRL, w 1980 r., a chodziło o utwór uświetniający uroczystości odsłonięcia pomnika pamięci stoczniowców poległych w roku 1970. Monument składający się z trzech wielkich stalowych kotwic krzyży, ustawiony przed główną bramą Stoczni Gdańskiej, został ujęty na liście 21 postulatów przyjętych przez władze w Porozumieniach Sierpniowych i jest świadectwem wielkiej narodowej tragedii. Odsłonięcie nastąpiło 16 grudnia 1980 r. Padał mokry śnieg, a na placu przed stocznią zgromadziło się około miliona ludzi z całej Polski. Z głośników popłynęły tony nagranej na taśmę kompozycji „Lacrimosa”, a kompozytor zrozumiał wtedy, że koncert dla takiej liczby słuchaczy już nigdy się nie powtórzy. W ten sposób powstała pierwsza część przyszłego „Polskiego Requiem”, utworu, którego wysłuchanie stało się niemalże patriotycznym obowiązkiem. Kolejne części dzieła poświęcono m.in. zmarłemu kard. Stefanowi Wyszyńskiemu („Agnus Dei”), powstaniu warszawskiemu („Dies irae”), o. Maksymilianowi Kolbemu (II część „Requiem”) czy ofiarom Katynia („Libera me, Domine”). Historycy muzyki porównują to dzieło Pendereckiego do mszy żałobnych Mozarta, a zwłaszcza do „Niemieckiego Requiem” Johannesa Brahmsa. Rzecz w tym, że Brahms mimo nazwy utworu nie odnosił się do żadnej konkretnej daty z historii swego kraju, u Pendereckiego natomiast niemal każdy fragment muzyki o czymś przypomina, coś opłakuje. I to właśnie, znając nasz narodowy charakter i skłonność do świętowania „smutnych” rocznic, niezależnie od artystycznych walorów samej muzyki, zapewnia „Polskiemu Requiem” nieśmiertelność. Nie będzie ona pewnie sądzona innemu utworowi powstałemu pod wpływem wielkiej tragedii i dedykowanego ofiarom dwóch zburzonych wież World Trade Center w Nowym Jorku (koncertowi fortepianowemu „Zmartwychwstanie”), choć o dacie 11 września słyszał cały świat, a o Katyniu czy powstaniu warszawskim pamiętają tylko Polacy. Najwyraźniej w żałobnej i martyrologicznej konkurencji nikt nas nie prześcignie.

Ubu na prezydenta?

Myliłby się jednak ktoś, kto sądzi, że Krzysztof Penderecki cały pogrążony jest w muzycznych egzekwiach i że tylko wielkie ogólnoludzkie albo narodowe tragedie poruszają jego wyobraźnię. Choć nadal przyjmuje różne rocznicowe i okazjonalne zamówienia (na ok. 50 zamówień, jakie napływają do niego każdego roku, realizuje tylko dwa), a w wyjątkowych sytuacjach daje się ponieść nastrojowi chwili, to potrafi również zareagować śmiechem i groteską na nasze narodowe słabości. Dowodem na to jest opera komiczna „Król Ubu” oparta na dramacie Alfreda Jarry’ego, która „dzieje się w Polsce, czyli nigdzie” i z wielką pasją wyśmiewa nasze ogłupienie głupią władzą. Choć kompozytor wielokrotnie podkreśla, że nie jest politykiem, nie uprawia żadnej gry i nie chciałby uchodzić za zwolennika czy przeciwnika tej czy innej opcji, to jednak z coraz większym sceptycyzmem spogląda na rezultaty polskich przemian, a zwłaszcza na scenę polityczną, która wypisz wymaluj przypomina tę z opery „Król Ubu”.

– Polska bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich prawie 20 lat, inny jest jej wygląd zewnętrzny, inna mentalność ludzi – mówi – ale to, co robią politycy, jest często małe, niskie, podłe i głupie.

Kiedy dziennikarze próbują Jubilata wyciągnąć na rozmowę o przyszłym kandydacie na prezydenta Rzeczypospolitej, Penderecki przez chwilę szuka w pamięci kogoś odpowiedniego i stwierdza, że chyba żaden z tych, którzy obecnie myślą o kandydowaniu, nie nadaje się do tej roli.

– To musi być prawdziwy Europejczyk, znający kilka języków i mający wizję przyszłej Polski, a do tego powinien być pozbawiony partykularnych ciągot – takie warunki stawia komuś, kto jeszcze się nam nie objawił i być może wcale go szybko nie poznamy.

Kompozytor więc chowa się za zasłoną swego artystycznego zajęcia.

– Tworzę wielki park, który w całej krasie będzie można podziwiać za jakieś 50 lat – mówi.

– To jest podobne do budowania symfonii, która również wymaga wieloletniego dorastania i doskonalenia, ale tak samo jak drzewa podlega też procesowi przemijania. Z biegiem lat moja twórczość staje się mniej dramatyczna, a bardziej liryczna. Moja „VIII Symfonia” jest tego przykładem, skomponowałem ją do wierszy niemieckich poetów poświęconych właśnie drzewom, naturze. Sadzę mój park już od 38 lat, niektóre drzewa wyrosły na ponad 20 m i myślę, że mógłbym być dobrym ogrodnikiem, bo poznałem wiele tajników tego rzemiosła. Poznałem też wiele tajników rzemiosła kompozytorskiego. Ciekawe, co dłużej przetrwa, zasadzony przeze mnie park, czy skomponowana muzyka? – pyta retorycznie.

I tutaj wybitny polski kompozytor zdradza jeden z tajników swego ogrodniczego rzemiosła, opowiada, jakich używa chwytów, aby jego drzewa rosły szybko i zdrowo. – Mało kto dzisiaj wie, że kiedyś pod sadzonkę drzewa wkładano kopę jaj. To znakomicie wpływało na wzrost roślin, bo w jajach są wszystkie potrzebne składniki mineralne potrzebne roślinom, fosfor itd. Kiedy osiem lat temu urodziła mi się wnuczka, zasadziłem dla niej alejkę 130 dębów i pod każde drzewko dałem wprawdzie nie kopę, ale 20-30 jaj. I co się okazało? Te drzewa urosły o wiele szybciej niż pozostałe.

Kompozytor Penderecki zna także wiele takich „jajecznych” sposobów, które zapewniają sukces jego muzyce.

Wajda polskiej muzyki

Takim chwytem są cytaty z popularnych polskich pieśni kościelnych wstawione w wypieszczonej, klasycznej formie do jego najważniejszych kompozycji. Te pieśni są żywymi świadkami polskiej tradycji skazanej na powolne przemijanie. W ten sposób każdy słuchacz „Te Deum” Krzysztofa Pendereckiego ma okazję przypomnienia sobie jednego z najbardziej znanych hymnów kościelnych „Boże, coś Polskę”, który przez lata zaborów i okupacji dodawał ludziom ducha i ma też dwie wersje, na czas zniewolenia i na czas wolności („Ojczyźnie wolność racz nam wrócić, Panie” lub „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie”). Identyczny zabieg zastosował kompozytor w kulminacyjnym fragmencie „Polskiego Requiem”, w „Recordare Jesu pie”, skomponowanym w 1983 r. Tutaj słuchamy pięknie splecionej z łacińskimi słowami pieśni błagalnej „Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny” śpiewanej w chwilach wielkiej trwogi i żałoby narodowej. Także w jednej z nowszych wielkich kompozycji oratoryjnych „Credo” pojawiają się pieśni, które tradycyjnie wykonywano w Polsce w okresie Wielkiego Postu: „Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami”, a także „Ludu mój, ludu, cóżem ci uczynił? / W czymem zasmucił albo w czym zawinił? / Jam cię wyzwolił z mocy faraona / A tyś przyrządził krzyż na me ramiona!”. Nawet jeśli z biegiem lat pieśni te znikną z repertuaru kościelnego, zostaną zastąpione bardziej skocznymi, odpowiednimi dla współczesnych gustów muzycznych, to pozostaną na zawsze w partyturach Krzysztofa Pendereckiego, jako żywi świadkowie naszej przeszłości i dokument polskiej tradycji kościelnej.

Analogiczny sposób na trwałe zapisanie się w historii polskiej kultury stosuje od lat nasz czołowy reżyser filmowy, Andrzej Wajda. Dla niego żywymi świadkami historii są znane postacie historyczne, które udało się nakłonić do choćby krótkiego występu przed kamerą. W „Pannach z Wilka”, historii opartej na prozie Iwaszkiewicza, pojawia się przez chwilę sam Jarosław Iwaszkiewicz, w „Kronice wypadków miłosnych” narratorem jest Tadeusz Konwicki, a w „Człowieku z żelaza” głos zabiera młody jeszcze wówczas przywódca „Solidarności”, Lech Wałęsa.

Takie zabiegi formalne są sprawdzonymi receptami na unieśmiertelnienie obrazu, podobnie jak „Boże, coś Polskę” w „Te Deum” czy „Święty Boże” w „Polskim Requiem”. Co ciekawe, Andrzej Wajda w swej twórczości podąża tymi samymi patriotycznymi ścieżkami co Krzysztof Penderecki. Poświęcił swoje filmy tragedii roku 1970 na Wybrzeżu („Człowiek z marmuru”) i zrywowi „Solidarności” 1980 r. („Człowiek z żelaza”). Nakręcił filmy o powstaniu warszawskim (m.in. „Kanał”) i o Katyniu („Katyń”). W tym ostatnim wykorzystał zresztą oryginalną muzykę Krzysztofa Pendereckiego. Nawet tematyka pasyjna, tak bliska Pendereckiemu, nie jest Wajdzie obca, bo nakręcił film „Piłat i inni”.

Oprócz wizerunków historycznych postaci, które umieszcza w filmach na zasadzie dokumentu, jako „żywych świadków historii”, Andrzej Wajda tworzy świadków własnych, kreuje gwiazdy polskiego filmu niejako od zera, wybierając najbardziej charyzmatycznych młodych aktorów, Zbigniewa Cybulskiego, Daniela Olbrychskiego, Krystynę Jandę, Jerzego Radziwiłowicza, Michała Żebrowskiego, Alicję Bachledę-Curuś.

Ale i Penderecki nie opiera swej wyjątkowej pozycji w muzyce wyłącznie na dokumentalnych niemalże cytatach z polskich pieśni. Ma też coś absolutnie własnego, co stanowi natychmiast rozpoznawalny rys jego muzyki. To specyficzny melizmat, który słyszalny jest w dziesiątkach różnych kompozycji instrumentalnych, a najbardziej wyraziście daje o sobie znać w sopranowej wokalizie „Lacrimosy” w „Polskim Requiem”. I jeszcze warto wiedzieć, że melancholijny charakter wielu epizodów w utworach z ostatnich lat wynika z faktu, iż ulubionym interwałem kompozytora jest seksta mała. Jeśli poznamy tych głównych „aktorów” Pendereckiego, nie będziemy mieli problemów z rozpoznaniem i zrozumieniem jego muzyki.

Krzysztof Penderecki – (ur. w 1933 r.) najsławniejszy polski kompozytor współczesny. Uprawia wszystkie gatunki muzyczne; niektóre z nich, np. pasje, wydobył z zapomnienia. W końcu lat 50., kiedy był zdecydowanie w awangardzie, wprowadził do muzyki nowe sposoby uzyskiwania dźwięków przez instrumenty smyczkowe i perkusyjne. Obecnie nawiązuje do tradycji neoromantycznej, a w utworach podejmuje tematykę ogólnoludzką i patriotyczną. Zdobywca ogromnej liczby nagród międzynarodowych, doktoratów honorowych zagranicznych uczelni, a także tytułu Najwybitniejszego Żyjącego Kompozytora Świata w roku 2000. Kawaler Orderu Orła Białego. Pomysłodawca i twórca muzycznych festiwali, konkursów, jak również wielkiego parku liczącego kilka tysięcy własnoręcznie zasadzonych drzew, rosnących na 30 ha posiadłości w Lusławicach.

ZŁOTE MYŚLI JUBILEUSZOWE

Wypowiedziane przez Krzysztofa Pendereckiego na spotkaniu w Klubie „Gazety Wyborczej” w Warszawie 19 listopada 2008 r.

Najłatwiej bym nic nie robił. Moją największą słabością jest lenistwo. Zwykle, gdy to mówię, sala wybucha śmiechem. Uważam jednak, że tylko ci, którzy ze swym lenistwem walczą, do czegoś w życiu dochodzą.

Głównym źródłem mojej inspiracji jest literatura. Na pierwszym miejscu wymieniłbym Pismo Święte. W końcu z jego inspiracji napisałem już 10 oratoriów.

Niektórzy mówią, że zdradziłem awangardę muzyczną, której sam kiedyś byłem gorącym wyznawcą. A może to awangarda zdradziła muzykę?

Moja żona nie uznaje mnie bez krawata. A ja zawsze noszę krawat – w kieszeni. W końcu nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć.

Nazywają mnie kompozytorem ekumenicznym. To nie jest zupełnie prawda, bo takie są moje korzenie. Moja babcia była Ormianką i ormiański obrządek był jej najbliższy. Mój ojciec urodził się w Rohatyniu na Wschodzie i był ochrzczony w cerkwi greckokatolickiej. Stąd moja miłość do śpiewu cerkiewnego. A mój dziadek był Niemcem, nawet czasem modlił się po niemiecku, ale zarazem był polskim patriotą. Kiedy Niemcy weszli do Polski w 1939 r., to od tego momentu nie powiedział już ani jednego słowa po niemiecku. Teraz mówi się, że mój kult drzew ma w sobie coś pogańskiego. Wcale się tego nie wypieram.

Dziadek, który był dyrektorem banku i przywiązywał znaczenie do wartości materialnych, dosyć sceptycznie spoglądał na moje ciągoty artystyczne. Uważał, że powinienem mieć solidny zawód, który dostarcza pieniędzy. Często mówił: jak się nie będziesz uczył, to taki Tadzio z ciebie wyrośnie. Chodziło o Tadeusza Kantora, zresztą naszego dalekiego krewnego i chrześniaka dziadka. Dopiero wiele lat później, w Krakowie zrozumiałem sztukę Kantora i uznałem jego geniusz.

Zamierzam moją twórczość symfoniczną zakończyć na „IX Symfonii”. To jest znacząca liczba w historii muzyki, a poza tym ci kompozytorzy, którzy po IX zaczynali komponować X symfonię, zwykle jej nie kończyli i umierali.

Wydanie: 2008, 48/2008

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy