Nieodbyte rozmowy

Nieodbyte rozmowy

Niedługo przed 79. rocznicą bitwy o Monte Cassino umarł w Krakowie prof. Wojciech Narębski, jeden z ostatnich jej uczestników. Był wtedy chłopcem 19-letnim. Odszedł 27 stycznia, dwa miesiące przed ukończeniem 98 lat.

Niejednokrotnie w kancelarii Polskiej Akademii Umiejętności zdarzało mi się stać obok niego. Był drobniutki, filigranowy, zdawał się uosobieniem łagodności. Korciło, by go zagadnąć. Ale o co? Nie znałem się na uprawianej przez niego geologii, trudno też było składać nagle hołd weteranowi armii Andersa. A przecież miałem pretekst do rozmowy. Mogłem rzec najpierw, że – choć przez dziesięciolecia mieszkaliśmy w jednym mieście – o prof. Narębskim powiedziano mi nie w Krakowie, lecz w Kijowie. A potem mógłbym dodać, że powiedział mi to nie Polak, lecz Ukrainiec. Nazywał się Leonid Seleznienko.

Było to jeszcze w czasach ZSRR. Nieznajomy mężczyzna siedzący obok mnie w kijowskiej bibliotece uniwersyteckiej, zaintrygowany przeglądanymi przeze mnie „przedrewolucyjnymi” czasopismami, długo i nachalnie zaglądał mi przez ramię. Poprosiłem, byśmy wyszli na korytarz; pogadaliśmy i zostaliśmy przyjaciółmi – przez trzy tygodnie mojego pobytu umawialiśmy się stale na mieście. Leonid mówił najczystszą polszczyzną; nauczył się języka, prenumerując „Przekrój” i czytając książki Janusza Makarczyka. Ale miał też polskich znajomych, a do nich należała Barbara Narębska-Dębska, mieszkająca w Toruniu malarka, starsza siostra Wojciecha. Na tle radzieckiej szarzyzny i prostactwa wyróżniał się Leonid elegancją i manierami zupełnie europejskimi. Najbardziej jednak fascynujące były jego opowieści o otaczającej rzeczywistości: o istniejących wciąż łagrach, o wyaresztowanym środowisku „szestydesatników” (ukraińskich dysydentów lat 60. XX w.), o demonstracji pod kijowskim uniwersytetem, gdy zgromadzony tłum skandował: „Swobodu! Swobodu!”. Słów Leonida słuchałem jak zaczarowany – wtedy jeszcze nie znałem pisarstwa Sołżenicyna…

Po latach, w pierwszych tygodniach wolnej Ukrainy, pojechałem znowu do Kijowa. Zatelefonowałem do Leonida. Ucieszył się, że o nim pamiętam. I podczas rozmowy w restauracji wyznał prawdę o swoim życiu. W istocie był jednym z „szestydesatników”, siedział jakiś czas w więzieniu; napisał „list pokajanny” i został zwolniony, ale ze strony kolegów spotyka się do dziś z ostracyzmem. Wróciłem do Krakowa, obiecując sobie dalszy kontakt. Ale parę tygodni później otrzymałem kartkę z Torunia. Barbara Narębska-Dębska powiadamiała, że nasz przyjaciel (tak napisała) nie żyje.

Wiadomość oszołomiła mnie do tego stopnia, że nie zdobyłem się na odpowiedź. Nie skorzystałem z okazji, by o człowieku zmarłym tak niespodziewanie porozmawiać z osobą, która go znała, i to chyba długo. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mój brak reakcji jest niegrzeczny. Ale nie był to koniec tej historii, bo po paru latach odbyłem jeszcze jedną rozmowę o Leonidzie. Jadłem obiad z przybyłym do Krakowa najsłynniejszym ukraińskim dysydentem, Wiaczesławem Czornowiłem, i wymieniłem nazwisko Seleznienki. Czornowił skrzywił się i odrzekł: „To bardzo nieciekawa postać”. „List pokajanny…”, bąknąłem. „Żeby tylko – machnął ręką – ale on sypał. I gdyby przynajmniej mówił to, co musiał. Ale on mówił dużo więcej, niż musiał”. Okazało się, że Leonid był wieloletnim agentem KGB.

Podczas tylu moich z nim rozmów ani razu nie zapaliło mi się światełko ostrzegawcze. I z pewnością nie zapaliło się Barbarze Narębskiej. Nawet jej – dawnej więźniarce NKWD – nie przyszło do głowy, że „w tym ustroju nie można być gronostajem”. Ale co miałem zrobić z relacją Czornowiła? Podzielić się nią, zniszczyć w oczach Pani Barbary obraz przyjaciela? A czy powinienem coś mówić Wojciechowi Narębskiemu? Gdy czekaliśmy tak obok siebie w kancelarii PAU, jego siostra już nie żyła. Czy wspomniała kiedyś bratu o Seleznience?

Puenty mojej opowieści mogą być dwie. Pierwsza: oto o rodzinę Narębskich, więzioną i zesłaną w czasach stalinizmu, upominają się ponownie, już w czasach Breżniewa, radzieckie „organy”. I obserwują. Ale jest też puenta druga: oto agent tych „organów”, w odwecie za złamanie mu kręgosłupa, działa przeciw nim i powiadamia przybysza z zagranicy o rzeczywistym obliczu Kraju Rad. Nie wiem, która puenta jest prawdziwa, wiem, która jest mi bliska. Wszak rozmowy z Seleznienką były dla mnie, młodego wówczas człowieka, formacyjne, wiele im zawdzięczam. A Barbara i Wojciech Narębscy? Jakże lekkomyślnie rozminąłem się z nimi w życiu.

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 09/2023, 2023

Kategorie: Andrzej Romanowski, Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy