Jest już jasne, że na ławie oskarżonych w sprawie ostrzelania afgańskiej wioski może zasiąść wielu generałów i polityków Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie przedłużył na dalsze trzy miesiące areszt tymczasowy dla siedmiu żołnierzy pozostających pod zarzutami ludobójstwa i innych czynności przestępczych, w związku z ostrzelaniem 16 sierpnia 2007 r. afgańskiej wioski Nangar Khel. Mimo że wielu znawców przedmiotu właśnie takiej decyzji sądu się spodziewało, opinia publiczna jest zbulwersowana i obywatele domagają się, do czego mają naturalne prawo, całościowego wyjaśnienia tej brzydkiej i mocno śmierdzącej sprawy. Faktografia wydarzenia jest znana, aczkolwiek nie do końca. Wiadomo, że polski patrol z bazy Wazi Kwa został skierowany w celu rozpoznania newralgicznego rejonu wioski Nangar Khel oraz wznoszących się nad nią wzgórz. Ten rejon należał do wysoce niespokojnych i niespacyfikowanych. A raczej ludzie z tej i innych wiosek z jednej strony udawali lojalność w stosunku do rządu centralnego w Kabulu i władz prowincji, ale po cichu kolaborowali z talibami. To niestety prawie reguła w południowo-wschodniej części tego górzystego kraju. Wiedziano z danych operacyjnych, że właśnie w wiosce Nangar Khel często gościli talibowie, i to nie szeregowi. Podejrzewano też, że na okolicznych wzgórzach znajduje się kilka jaskiń z zapasami broni i amunicji, czyli logistyka talibów. Dane te wynikały z działalności operacyjnej wywiadu amerykańskiego, a nie polskiego kontrwywiadu kierowanego przez Antoniego Macierewicza. Tajemnicą poliszynela bowiem było, że instruktorzy ZHR, którzy pełnili kluczowe funkcje u Macierewicza, praktycznie oślepili i ubezwłasnowolnili nasz kontrwywiad, również jego agendy w Afganistanie. Nie lepiej sytuacja wyglądała w tym czasie z polskim wywiadem wojskowym. Natomiast to, że Polacy operacyjnie podlegali Amerykanom, było i jest w Afganistanie czymś zupełnie normalnym. Wszystko odbywało się w ramach procedur NATO. Dzień 16 sierpnia należał do zdecydowanie najgorszych w tej strefie walk. Dwa kolejne patrole zostały ostrzelane przez rebeliantów. Trzeci wysłany im na pomoc wpadł natomiast na pułapkę minową. Ruszający do akcji siedmioosobowy patrol Delta był tego dnia praktycznie ostatnim odwodem taktycznym dowódcy bazy. Patrol działający na dwóch samochodach Hummer wyposażony był w ciężki karabin maszynowy, klasy PK, umieszczony na jednym z samochodów w wieżyczce strzelniczej oraz moździerz kal. 60 mm, czyli standartowy moździerz piechoty NATO. Dlatego dość szczegółowo piszemy o uzbrojeniu, żeby mieć świadomość, że patrol Delta wybierał się na rutynowe działanie, a nie jakieś wielkie ostrzeliwanie wioski. Bo wtedy zabrano by po prostu kilka moździerzy kalibru 98 mm o znacznie większych możliwościach bojowych. Poza dyskusją jest fakt, że wioskę i przyległe wzgórza ostrzelano i z moździerza, i z karabinu maszynowego PK, natomiast między bajki można włożyć fakt, że moździerz wystrzelił tylko jeden pocisk. Musiano wystrzelić co najmniej kilkanaście. Ale pozostaje pod znakiem zapytania, i to wielkim, kto wydał rozkaz ostrzelania wioski i wzgórz. Nie ulega wątpliwości, że dowódca patrolu nie miał kompetencji wydania rozkazu ostrzeliwania obiektu na własną rękę. Mógł tylko odpowiedzieć ogniem na agresję przeciwnika. Nie ulega już wątpliwości na tym etapie, że otrzymał rozkaz od polskiego majora, swego przełożonego. Z kolei dalsze pytanie musi się samo nasuwać czy major z własnej inicjatywy kazał ostrzelać wioskę z przyległościami, czy też dostał polecenie od wyższych przełożonych. Tu musimy trochę się przyjrzeć anachronicznym niestety i asekuranckim procedurom, jakie mimo upływu lat panują w Wojsku Polskim. Dalej uprawia się radosne dowodzenie na odległość za pomocą niedoskonałych środków łączności, dowódca na polu walki jest krępowany rozkazami z góry, od ludzi, którzy co najwyżej patrzą na mapy topograficzne, bynajmniej nie na symulację komputerową. O każdym swoim posunięciu dowódca niższego szczebla musi meldować. Bez mała szef sztabu generalnego musi w polskich, mocno przestarzałych procedurach wiedzieć o działaniu pojedynczej kompanii czy nawet plutonu. To prawie jak w I wojnie światowej. Dzienniki działań bojowych oczywiście zafałszowano, wpisując informacje, że patrol odpowiedział ogniem na ostrzał talibów. Tu też należy postawić pytanie, czy z własnej inicjatywy, czy na polecenie przełożonych. Kilka dni po incydencie ukazała się medialna informacja, niewiele mówiąca zresztą o ostrzale. I nic. Tyle że niedługo potem minister Szczygło odznaczył zastępcę dowódcy patrolu medalem za zasługi dla obronności kraju. Czyżby za celny ogień? Ale do rzeczy. Tenże









