Radosław Sikorski opowiada pięknie, jak to wspaniale funkcjonował sztab kryzysowy, pracujący, by uratować porwanego w Pakistanie inżyniera. Szkoda tylko, że z tej pięknej opowieści co chwila odpada kolejny kawałek politury. Wiemy już np., że działania sztabu w jego krótkiej, czteromiesięcznej historii (Polaka porwano 28 września 2008 r.) nadzorowało czterech kolejnych wiceministrów. Od Ryszarda Schnepfa począwszy (który w tym czasie zajmował się załatwianiem sobie wyjazdu na placówkę), na obecnym wiceministrze Jacku Najderze skończywszy. Każdy, kto choć trochę zna prace administracji, nie będzie miał złudzeń – nadzór był tu symboliczny. Wiemy też, jak prowadzona była polityka medialna MSZ w tej sprawie. Otóż rzecznik MSZ spotkał się z dziennikarzami i poprosił ich o maksimum powściągliwości, żeby o sprawie porwanego jak najmniej mówili i pisali, bo dzięki temu łatwiej będzie go wydobyć z rąk talibów. Trik chwycił, przez cztery miesiące MSZ i rząd miały spokój. A teraz pytanie dnia: ile jeszcze razy Piotrowi Paszkowskiemu uda się nabić w butelkę dziennikarzy? Mamy też różne śmieszne opowieści dotyczące działania tego sztabu. Z patriotycznego obowiązku skupmy się na tych mniej kompromitujących. Dość szybko np. się zorientowano, że z takim sztabem powinni współpracować ludzie znający Pakistan i pogranicze pakistańsko-afgańskie oraz języki urdu i pasztu, którymi tamtejsza ludność się posługuje. Tylko że jak zaczęto takich ludzi szukać, to się okazało, że owszem, tacy istnieją, ale już ich w MSZ nie ma, już zostali stamtąd, na fali walki z komuną i ludźmi kształconymi w Moskwie, wyrzuceni. Ale jeden z nich ocalał, to Witold Śmidowski, który był ambasadorem w Iranie, zresztą bardzo dobrym, z szerokimi kontaktami, a teraz, po powrocie z placówki, skierowano go do rezerwy kadrowej. Wiadomo – nie nasz. Więc w tym sztabie postanowiono do Śmidowskiego dotrzeć. I zadzwoniono… do jego rodziców, do Tarnobrzega, tam szukając o nim wieści. To musieli się dzwoniący zdziwić, gdy się dowiedzieli, że człowiek pracuje w MSZ… A my zastanówmy się przez chwilę – jeżeli oni mieli takie pojęcie, jak znaleźć pracownika MSZ, to jak mogli znaleźć zagubionego na pograniczu pakistańsko-afgańskim inżyniera… Pracujący w sztabie urzędnicy zadzwonili też do Afgańczyka od lat mieszkającego w Polsce, mówiącego płynnie po polsku. Trzeba trafu, że telefon odezwał się w chwili, gdy prowadził on jakieś ważne rozmowy, więc uprzejmie poprosił, by połączyli się z nim za pół godziny. Już nie zadzwonili. Sięgnięto więc po Zenona Kuchciaka, absolwenta MGIMO, specjalistę od języka fińskiego, który wiele lat temu wyróżnił się w Czeczenii, odzyskując zakładników. Powstała o nim książka, że to polski James Bond, a on sam pełnił różne miłe funkcje, a to w branży paliwowej, a to w obronie cywilnej, a to w dyplomacji. Teraz wysłano go do Pakistanu. I tym ruchem minister zabił ćwieka ludziom w MSZ. Bo wciąż nie mogą dociec: czy Sikorski wysłał Kuchciaka dla PR-u, czy z rozpaczy? Udostępnij: Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera się w nowym oknie) Facebook Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X Kliknij, aby udostępnić na Telegramie (Otwiera się w nowym oknie) Telegram Kliknij, aby udostępnić na WhatsApp (Otwiera się w nowym oknie) WhatsApp Kliknij, aby wysłać odnośnik e-mailem do znajomego (Otwiera się w nowym oknie) E-mail Kliknij by wydrukować (Otwiera się w nowym oknie) Drukuj









