Notes dyplomatyczny

Notes dyplomatyczny

Leszek Szerepka, który ma jechać na Białoruś jako ambasador, budzi w MSZ dyskusje. I to dosyć mocne, bo już pierwszego dnia po wydaniu poprzedniego numeru dostaliśmy kilka sprostowań – że nie był on I zastępcą ambasadora w Moskwie, tylko kimś stojącym dużo niżej w hierarchii. No i że jakoś mało kto widzi go w ambasadorskim kapeluszu.
Oczywiście, zawsze może być przyjemne zaskoczenie. Ale, z ręką na sercu, nie wygląda on na człowieka, który mógłby symbolizować jakiś przełom lub choćby niewielką zmianę we wzajemnych stosunkach.
Szerepka wywodzi się z Ośrodka Studiów Wschodnich. I to widać. Jak? Otóż tak: przed wojną rywalizowało ze sobą dwóch polityków, kilkukrotnych premierów – reprezentujący prawicę, odznaczający się dobrymi manierami Raymond Poincaré i wywodzący się z warstw biednych Aristide Briand. O tym pierwszym mówiono, że wszystko wie, ale nic nie rozumie, o tym drugim – że nic nie wie, ale rozumie wszystko. No i to jest ta różnica między ludźmi z OSW a dyplomatami wgryzionymi w sprawy wschodnie. Ci z OSW wiedzą bardzo dużo. Ale czy rozumieją? Czy czują?
A druga uwaga jest innej natury. Otóż Szerepka nie brylował na wschodnich placówkach, najbardziej ciągnęły go sprawy służb specjalnych, natomiast gospodarcze mniej. Tymczasem aż się prosi wysłać na Białoruś człowieka dobrze umocowanego w Polsce – i w kołach politycznych, i gospodarczych – ale nastawionego na sprawy biznesowe.
Na tych sprawach zresztą Białorusinom dziś zależy najbardziej, wchodzi tam kapitał z Litwy, z Niemiec, a Polacy jak do jeża. Zupełnie bez sensu. Dłużej klasztora niźli przeora – wołali nasi przodkowie, ale zdaje się takie zawołania są dziś passé.
A swoją drogą – w poprzednich latach, gdy PSL bywało w koalicji, potrafiło wcisnąć do dyplomacji jakichś swoich ludzi. Teraz tego nie widać. Czyżby wicepremier Pawlak nie miał podejścia do Sikorskiego? Ludowcy mieli własny punkt widzenia na sprawy wschodnie, bardzo realistyczny i bardzo biznesowy. Może warto przekonać do tego ministra?
ŕ propos Sikorskiego. Modne też jest na koniec roku poszukiwanie jakiegoś klucza, który by tłumaczył jego decyzje kadrowe. Bo z jednej strony, minister nie ma fobii wobec absolwentów MGIMO czy tych zatrudnionych w MSZ przed 1989 r., ale z drugiej, potrafi promować (i to na ambasadorskie stanowisko) ludzi zupełnie z zewnątrz, jak choćby sekretarza Kazimierza Marcinkiewicza.
Jak rozszyfrować ten groch z kapustą? Na razie panuje opinia, że kluczem do działań Sikorskiego jest wygoda. On już wie, że jak zleci jakieś zadanie dobremu dyplomacie, to będzie miał je dobrze zrobione. Ale też wie, że warto różnym politycznym układom dać jakiegoś fanta.
Takie dawanie fantów – to się zdarza. Ale daje się je w regionach mniej ważnych. Tymczasem minister lekko traktuje placówki wschodnie, zbyt często obsadzając je ludźmi trzecioplanowymi. Albo urzędnikiem, albo kimś od Marcinkiewicza.
A może warto lepiej poszukać?
Bo na razie tej opinii nie zmieni wysłanie Piotra Stachańczyka na ambasadora na Ukrainę. Stachańczyk to człowiek kojarzony z MSWiA, z wiceministrowaniem w tym resorcie. I ze sprawami emigracji i ruchu osobowego. No i z tym, że swego czasu wybrany został na najlepszego urzędnika Rzeczypospolitej.
Wszystko to pięknie, wielkie brawa. Ale czy tego potrzebujemy w Kijowie?
Attaché

Wydanie: 2010, 51-52/2010

Kategorie: Kraj
Tagi: Attaché

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy