MSZ w swej historii przechodziło przez różne epoki. Byli ministrowie, dla których najważniejsze były sprawy gospodarki, to w ich czasach mówiono o ekonomizacji polskiej polityki zagranicznej. Więc i departamenty ekonomiczne należały do tych dopieszczanych. Byli też ministrowie, którzy budowali różne koncepcje polityki zagranicznej, tej wobec sąsiadów, i tej globalnej wtedy ważny był Departament Planowania i Analiz, a czasami departamenty regionalne. Tak było np. w czasach PRL, gdy do najważniejszych zaliczano departament niemiecki. A potem ten od spraw KBWE. Za Krzysztofa Skubiszewskiego ważne miejsce zajmował z kolei Departament Prawno-Traktatowy, co nie dziwi, zważywszy na liczbę i wagę umów międzynarodowych, które Polska wówczas zawierała.
A dziś nasuwa się pytanie co jest spécialité de la maison Radosława Sikorskiego?
Więc zdaje się, jego specjalnością jest Zarząd Obsługi i rozmaite sekcje logistyczne. Kierują nimi ludzie, których Sikorski ściągnął z MON, i to oni chcą wepchnąć dyplomację w gorset własnych pomysłów.
Takim pomysłem są np. słynne telefony BlackBerry. Idea jest taka, że dyrektorzy i kierownicy będą mieli stały dostęp do ważnych informacji. Tylko że jest to idea godna kaprala, góra sierżanta, gdyż nie uwzględnia rzeczy istotniejszej kto ważne informacje będzie dostarczał, kto będzie decydował, co jest ważne, a co mniej ważne, kto będzie je tworzył. Inaczej, mamy to, co teraz informacyjny śmietnik, który bardziej przeszkadza, niż pomaga.
W związku z tym zrodziła się w MSZ taka teza, że ktoś na tych wszystkich blackberry, nowych komputerach, sieciach, programach, związanych z tym szkoleniach, co MSZ kosztuje gigantyczne pieniądze, chce po prostu dobrze zarobić. I że koledzy z MON taki znaleźli sobie sposób na życie.
Takie blackberry, które wciskane są ludziom na siłę, przecież kosztują. A jeszcze więcej kosztuje przeszkolenie, bo każdego użytkownika trzeba nauczyć tym gadżecikiem się posługiwać.
W MSZ działa prywatna firma doradcza z Krakowa (skąd się wzięła, kto ją wybrał?), która tworzy mapę MSZ, co nazwane jest tak: Modelowanie, parametryzacja i usprawnienie procesów funkcjonowania MSZ oraz wdrożenie systemu wspomagającego obieg dokumentów. Więc panowie z zewnątrz (ciekawe, czy są obligowani jakimiś tajemnicami) wypytują pracowników MSZ o to, jak krążą po MSZ dokumenty, kto do kogo i z czym. A potem ich mapa ma być podstawą do kolejnego komputerowego przetargu (ciekawe, kto go wygra?).
Więc oni odpytują, rysują te swoje mapy, jak krążyć ma np. wniosek o odznaczenie, to wszystko okraszone jest dziwnymi słowami (parametryzacja procesów, optymalizacja procesów, etap opcjonalny etc.), ale wartości dodanej jest w tym niewiele. Bo dobry obieg dokumentów zależy nie od map, tylko od sprawnych urzędników, którzy wiedzą, co do nich należy. Potrafią napisać notatkę, potrafią ją przeczytać, potrafią podjąć decyzję.
Ale jak mówią w MSZ dla państwa, które przyszło z MON, jest to za trudne do przyswojenia, więc oni wolą mapę.
To jest dziś pytanie dnia: dlaczego minister i jego ludzie tak się pasjonują tymi wszystkimi gadżetami? Co tu gra? Umysł sierżanta czy jakieś inne rachuby?
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy