Nowy dom, stare duchy

Nowy dom, stare duchy

Po 50 latach od zamachu stanu Chilijczycy na nowo zastanawiają się, kim jest dla nich Augusto Pinochet

Wczesnowieczorne niebo miało wtedy kolor typowy dla późnego lata, błękit mieszał się z lekkim różem zachodu słońca i bielą niewielkich chmur. Tysiące osób na trybunach machało małymi flagami, a kroczące wolno po bieżni, ubrane na biało kobiety wyglądały jak kapłanki nowego porządku. Czuło się – tak przynajmniej po latach mówili mi uczestnicy tego wydarzenia – że to moment historyczny, choć trudno było jeszcze przewidzieć, jaka będzie historia, która po nim nastąpi. Był 12 marca 1990 r., na Stadionie Narodowym w Santiago de Chile, niegdysiejszym miejscu kaźni lewicowych opozycjonistów, Patricio Aylwin, pierwszy od 17 lat demokratycznie wybrany chilijski prezydent, inaugurował rzeczywistość postpinochetowską.

Tamten moment był tak nasycony symbolami politycznymi, że na opisanie ich wszystkich nie starczyłoby miejsca. Samo przeniesienie inauguracji na stadion, który podczas puczu stał się obozem koncentracyjnym, było ruchem bardzo ważnym, ale też odważnym. Chilijska demokratyzacja to przecież dziecko kompromisu, dawni opozycjoniści musieli w jej projektowaniu być bardzo ostrożni. Pinochet miał się jeszcze dobrze, po upadku dyktatury aż do 1998 r. pozostawał głównodowodzącym sił zbrojnych, a potem, do śmierci w 2006 r. – senatorem. I cały czas cieszył się ogromnym poparciem w społeczeństwie. W 1988 r., kiedy przeprowadził własne, zapowiedziane w konstytucji referendum dotyczące utrzymania przez niego władzy na kolejne osiem lat, oczywiście w ramach wojskowej dyktatury – 44% głosujących poparło takie rozwiązanie. W liczbach bezwzględnych w 13-milionowym Chile demokrację od mundurowego reżimu dzieliło zaledwie 800 tys. głosów, bo taka była różnica wyników w tym plebiscycie.

Ubrane na biało kobiety z płyty stadionu były siostrami, matkami i córkami detenidos desaparecidos. Przetrzymywanych i „znikniętych” przez dyktaturę tysięcy jej przeciwników politycznych, po których ślad zaginął. W tym słowie, obcym dla języka polskiego, chodzi przede wszystkim o zamiar, celowość działania aparatu państwowego – żadna z tych osób nie zniknęła sama z siebie. Wiedziały o tym kobiety, wiedział Aylwin. Wiedziało całe Chile, bo, jak dotąd oszacowano, zabitych, torturowanych, znikniętych oraz nielegalnie przetrzymywanych ofiar dyktatury było 40 tys. Tych ludzi nie dało się nie zauważyć – ani wymyślić, choć do dziś niektórzy na skrajnej prawicy uważają, że desaparecidos to komunistyczny mit. Wtedy, podczas ceremonii, na stadionowej tablicy wyników wyświetlono ich nazwiska. A sam prezydent wypowiedział w przemówieniu inauguracyjnym zdanie, które naznaczyło każdą przyszłą dyskusję o rozliczeniu zbrodni. Patricio Aylwin zapowiedział starania o dojście do prawdy, sprawiedliwości i pojednania. En la medida de lo posible. W miarę możliwości.

Nowi liderzy, nowe problemy

33 lata później na jego miejscu znajduje się Gabriel Boric, postać krańcowo od Aylwina różna. Najmłodszy w historii Chile prezydent w chwili wyboru miał zaledwie 36 lat. Jest pierwszym liderem kraju, który nie nosi w sobie osobistej pamięci o czasach dyktatury. Zna historię reżimu doskonale, ale tylko jako doświadczenie poprzednich pokoleń. Jest także pierwszym, którego polityczne korzenie nie sięgają Concertación, posttransformacyjnego paktu dawnych demokratycznych opozycjonistów, którzy podzielili między siebie łupy przemian ustrojowych. To przeciwko nim – a nie tylko przeciw prawicowemu prezydentowi Sebastiánowi Piñerze – protestowały w szczycie 3 mln Chilijczyków w październiku 2019 r. Tamten czas, estallido social – społecznego wybuchu, jak nazywa się okres przedłużonych demonstracji w krajach Ameryki Łacińskiej, był tak naprawdę wotum nieufności dla całej chilijskiej posttransformacyjnej klasy politycznej. Dla prawicy, która z jednej strony wywodziła się bezpośrednio z pnia dyktatury, ale z drugiej zaakceptowała demokratyczne reguły gry, nigdy nie próbując przywrócić władzy mundurowych. Dla lewicy, która lewicą była już tylko z nazwy, dawno bowiem odeszła od tradycyjnych socjalistycznych postulatów, w dodatku była współwinna utrzymania w Chile neoliberalnej doktryny gospodarczej, spuścizny po czasach Pinocheta. Dla liberalnego centrum, które topniało w oczach, nie reprezentując już chyba nikogo poza samymi sobą. Nawet Frente Amplio (Szeroki Front), nowy lewicowy twór, daleki od tradycyjnych marksistowskich postulatów, reprezentujący lewicę niematerialną, został wrzucony do gigantycznego worka z napisem „stare elity polityczne”. Chilijczycy, żyjący w oparach neoliberalizmu, w najbardziej sprywatyzowanym państwie na świecie, zaczęli tym się dusić. Fernando Atria, jeden z najbardziej znanych chilijskich politologów, uczestnik tamtych protestów i później członek konstytuanty piszącej nową ustawę zasadniczą, pociągnął tę metaforę jeszcze dalej. – Jeśli uznać państwo za dom Chilijczyków, to oni nie mają w nim powietrza. Nie dziwię się, że wybijają w nim okna – powiedział mi. Bardziej proroczo niż analitycznie, bo słowa te wypowiedział równo rok przed wybuchem estallido social.

Chile pod rządami Borica po raz pierwszy można określić mianem prawdziwie posttransformacyjnego. Aczkolwiek, mimo że obecny prezydent szedł po władzę z tyleż głośnym, co koniunkturalnym hasłem zapowiadającym śmierć neoliberalizmu, nie tylko nie pochował tej doktryny – jak słusznie podkreślają jego krytycy – ale nawet nie idzie w tym kierunku. Próba pogrzebania ostatniego instytucjonalnego reliktu rządów Pinocheta, czyli niezmienionej prawie od 1981 r. konstytucji, również zakończyła się fiaskiem, choć z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć, że proces reformy ustawy zasadniczej nadal się toczy. Kolejne referendum – 17 grudnia.

Niemniej jednak osią sporu są teraz tematy, które ani za czasów dyktatury, ani Concertación nie odgrywały większej roli. Migracje, przestępczość zorganizowana, gospodarka zasobami naturalnymi, prawa mniejszości seksualnych. Nawet główni aktorzy są inni, niezwiązani z dawnymi formacjami. Lewicę definiują dzisiaj Boric i jego przyboczni, też 30-latkowie, weterani ruchów uczniowskich i studenckich. Prawica to natomiast królestwo José Antonia Kasta, zwycięzcy pierwszej tury ostatnich wyborów prezydenckich. W politycznym głównym nurcie pojawił się on dopiero w 2018 r., zyskując nieco ponad 8% w głosowaniu, które do drugiej kadencji prezydenckiej wyniosło Sebastiána Piñerę. Kast to prawicowy radykał, społeczny konserwatysta, jakich mało. Chciałby zakazać rozwodów, cofnąć legalizację aborcji, krzywym okiem spogląda na wydziały nauk społecznych na uniwersytetach. To tam jego zdaniem rodzi się marksizm, stamtąd wychodzi zagrożenie rewolucyjne. Wbrew pozorom to lęk realny, na dalekiej prawicy bardzo powszechny. Strachem przed studencką rewoltą uzasadniał zresztą Kast swoje poparcie dla Pinocheta w referendum z 1988 r. Kiedy zapytałem go wprost o stosunek do dyktatury, siedząc jeszcze w ciasnym, niewiele znaczącym biurze Partii Republikańskiej, od razu wystrzelił formułkę o ogniu marksizmu na kampusach. Dla Kasta starzy konserwatyści, wywodzący się jeszcze ze struktur dyktatury, także stali się zdrajcami. Są za mało konserwatywni, za bardzo skompromitowani aferami korupcyjnymi.

Pojednanie kosztem sprawiedliwości

Zmieniło się więc w Chile w ostatnich latach prawie wszystko, nowi przecięli pępowinę łączącą ich z porządkiem lat 90. Nie zmienił się tylko jeden element układanki. Choć w jego przypadku horyzont czasowy jest jeszcze dłuższy, bo wynosi równo pół wieku. Z innymi liderami i innymi problemami, w innych czasach, Chilijczycy wciąż kłócą się o to, kim dla nich i dla ich kraju był Augusto Pinochet.

Kiedy w 1990 r. Patricio Aylwin mówił o sprawiedliwości, prawdzie i pojednaniu „w miarę możliwości”, wiedział, że złożony z tych wartości trójkąt najpewniej nigdy się nie domknie. Że coś trzeba będzie poświęcić. Tym, na co postawił, była prawda, która miała doprowadzić do pojednania, nawet kosztem sprawiedliwości. Na tym oparta została cała strategia rozliczania zbrodni dyktatury, nazwana potem doktryną Aylwina. Przypominała kaskadę, wąską na początku, ale coraz szerszą na każdym dalszym poziomie. Nowe piętra oznaczały inicjatywy i ciała powoływane przez kolejne rządy demokratycznego już Chile. Próbowały one odkrywać kawałki prawdy o terrorze czasów Pinocheta – jednocześnie mając samoograniczenie zapisane w DNA. Pierwsza Narodowa Komisja Prawdy i Pojednania, zwana od nazwiska przewodniczącego, senatora Raúla Rettiga, komisją Rettiga, mogła się zajmować tylko przypadkami zabójstw. Jeśli zatem nie dało się udowodnić, że dany desaparecido rzeczywiście nie żyje i że został zabity wskutek działania funkcjonariuszy reżimu, komisja nie miała mandatu, by taką historią w ogóle się zająć.

Niecałą dekadę później, w 1999 r., powstał Stół Dialogu, do którego zaproszono również przedstawicieli sił zbrojnych, a więc jeszcze do niedawna podwładnych (i często sympatyków) Pinocheta. To też była instytucja naznaczona autocenzurą, bo choć miała szerszy mandat niż badanie wyłącznie przypadków śmiertelnych, to i tak istniała poza wymiarem sprawiedliwości. Nie mogła nikogo skazać ani nawet wysłać przed sąd. Taki był warunek brzegowy strony wojskowej, zilustrowany słowami wypowiedzianymi na pierwszej sesji Stołu przez gen. Juana Carlosa Salgada. Prawicowy wojskowy stwierdził wówczas, że „sprawiedliwość jest jeszcze bardziej złożona, niż się wydaje, ponieważ jej różne postrzeganie może utrudnić odtworzenie prawdy. Dlatego uważamy, że dążenie do absolutnej sprawiedliwości może zagrażać szczęściu i pokojowi ludu Chile”. Trudno o lepsze podsumowanie stanowiska spadkobierców dyktatury, którzy sądu chcieli uniknąć za wszelką cenę.

Po Stole Dialogu była komisja Valecha w dwóch odsłonach – ona z kolei rozliczała jedynie funkcjonariuszy tajnej policji DINA (później pod nazwą CNI), armię zostawiała w spokoju. Ostatni dokument jej członkowie opublikowali w 2011 r. – i na tym kaskada się zatrzymała. W międzyczasie, rok wcześniej, Michelle Bachelet, lewicowa prezydentka i córka torturowanego przez juntę pilota wojskowego, zdążyła jeszcze otworzyć Muzeum Pamięci i Praw Człowieka, placówkę oferującą światowej klasy badania i upamiętniającą ekspozycją stałą traumę dyktatury, ale szeroko krytykowaną przez prawicę jako mauzoleum demokratycznej opozycji, pomijające przyczyny zamachu stanu i kryzys gospodarczy czasów Salvadora Allendego.

I na tym właściwie koniec. Pinochet wracał oczywiście przy okazji każdej kolejnej rocznicy, a im bardziej okrągła rocznica, tym było go więcej. W 2018 r. 45. rocznica zamachu stanu pokryła się z trzema dekadami od referendum, a Muzeum Pamięci uzupełniło wystawę stałą o sekcję dotyczącą poreferendalnej nocy, ujawniając m.in., że generał nie chciał uznać wyników głosowania i rozważał kolejny pucz. Rząd, zwłaszcza ten prawicowy, Piñery, zakresu kompromisu jednak nie poszerzał. Ograniczał się co najwyżej do jego utrzymania – a to i tak dużo. Innymi słowy, w Chile minionej dekady różnie mówiło się o Allendem, różnie o Pinochecie, ale nikt nie odważył się publicznie zanegować dramatu, który dziesiątkom tysięcy obywateli zgotowała dyktatura. Nie było na to społecznego przyzwolenia, rewizjonizm historyczny nie mieścił się w normie społecznej.

Co jednak ważne, nie było też na niego zapotrzebowania nawet na radykalnych marginesach elektoratu. Na mówieniu, że Pinochet był tym dobrym, zbawcą narodu, a desaparecidos to bujda, nie dało się zbić znaczącego kapitału politycznego.

W miarę dostępnych możliwości

Dziś tego zdania nie da się wypowiedzieć z taką samą pewnością jak jeszcze trzy, cztery lata temu. W Chile zachodzą dokładnie te same zjawiska, co w każdym innym demokratycznym kraju: kurczenie się centrum, radykalizacja nastrojów na lewicy i prawicy, osłabienie tradycyjnych partii kosztem ruchów i zrywów społecznych bez mechanizmów filtracji kandydatów. Na początku wywoływało to ekscytację wszystkich, nawet międzynarodowych obserwatorów – rywalizacja Kasta i Borica była nowym otwarciem, pożegnaniem ze starymi elitami. Niewielu już wtedy zauważało, że choć starzy aktorzy sceny politycznej mieli na sumieniu wiele grzechów, byli także strażnikami wspólnej narracji o czasach dyktatury. Nie realizowali postulatów teraźniejszości i przyszłości, ale chronili przeszłość i pamięć o niej. Taka jest z definicji natura kompromisu, że w całości nie zadowala on nikogo.

Wraz z odsunięciem weteranów poszło do kosza wiele mechanizmów, które blokowały w Chile rewizjonistów. O przeszłości można mówić wszystko, z czego skwapliwie korzysta zwłaszcza prawica. Rehabilitować dyktatora zaczął Kast, przesuwając dyskurs dalej na prawo. Tradycyjna prawica szybko zrozumiała, że to tam odbywa się teraz najważniejszy wyścig, więc zaczęła się licytować na rewizjonizm. W efekcie w chwili oddawania tego tekstu do druku, kilka dni przed oficjalnymi obchodami 50. rocznicy zamachu stanu, nie wiadomo tak naprawdę, co się wydarzy. Boric ma już potwierdzone poparcie dla swojej rocznicowej deklaracji wszystkich żyjących eksprezydentów od 1990 r. i kilkorga przywódców z zagranicy. Nawet Sebastián Piñera, brat ulubionego ministra Pinocheta i twórcy konstytucji z 1981 r., zdobył się na przyznanie publicznie, że bombardowanie pałacu prezydenckiego La Moneda to „ogromny błąd”. Skrytykował Allendego, zarzucił mu tolerowanie i usprawiedliwianie przemocy, ale dyktatora potępił za zdławienie demokracji i łamanie prawa.

Już wiadomo, że na obchodach nie pojawi się część prawicowej opozycji. Boric chciał wszystkich zjednoczyć, ale pod swoim berłem – zaprosił całą nową elitę polityczną do podpisania wspólnej deklaracji „wzmacniającej demokrację i potępiającej dyktaturę”. Zaprotestowała trójpartyjna prawicowa koalicja Chile Vamos (Naprzód, Chile), wewnątrz której trwa spór w sprawie przyjęcia zaproszenia Borica. Niechętny mu jest zwłaszcza Javier Macaya, szef Unión Demócrata Independiente, Niezależnej Unii Demokratycznej, powstałego w 1983 r. cywilnego skrzydła dyktatury. Pozostali liderzy się wahają, podczas gdy Macaya rozpoczął krucjatę przeciwko obecnemu prezydentowi. Lewica zaczęła nazywać UDI rewizjonistami, przyjaciółka Borica i szefowa jego kancelarii Camila Vallejo podkreśliła, że „szacunek dla demokracji i praw człowieka to nie są kwestie negocjowalne”. Macaya odpowiedział porównaniami obecnej ekipy do Allendego i jego rządu Jedności Ludowej: że tak samo jak on tolerują przemoc, że hodują marksistowskich terrorystów, że zagrażają wolności obywatelskiej i gospodarczej. Jakby tego było mało, Chile Vamos zapędziło się w kozi róg, bo okazało się, że udział w państwowych obchodach rozważa Kast, czyli największy rywal. Jego Partia Republikańska na co dzień Pinocheta broni całym sercem, teraz jednak zrobiła zwrot w kierunku mniejszego radykalizmu. Macaya, jak donoszą źródła partyjne cytowane przez wpływowy portal El Mostrador, próbował wejść na terytorium Kasta, ścigając się na radykalizm, ale możliwe, że przelicytował. Zaatakował konsensus, ale bez zgody pozostałych koalicyjnych partnerów. Biorąc pod uwagę fakt, że na obchodach pojawi się też Evelyn Matthei, córka szefa lotnictwa z czasów dyktatury, wpływowa polityczka prawicy i przyjaciółka z dzieciństwa Bachelet, Macaya może zostać z Pinochetem jak Himilsbach z angielskim.

Nie zmienia to faktu, że coś w Chilijczykach pękło. Ich kraj znów staje się czymś na kształt domu duchów, jak w tytule powieści Isabel Allende. Według badań sondażowni Mori 42% Chilijczyków uważa dziś, że zamach zniszczył demokrację. Ale aż 36% – że uchronił kraj przed marksizmem. Jeszcze w 2006 r. proporcje tych odpowiedzi wynosiły 68 do 19. Oznacza to coraz większy problem z interpretacją przeszłości. Gabriel Boric doskonale wie, po której stronie stoi. Podchwycił doktrynę Aylwina, próbuje poszerzyć kaskadę sprawiedliwości. Tydzień przed rocznicą ogłosił, że państwo po raz pierwszy zaangażuje się w poszukiwanie szczątków 1162 nieodnalezionych dotąd desaparecidos. To gest symboliczny, ale ważny – uznaje bowiem dziedziczenie przez obecne państwo przynajmniej części odpowiedzialności za działania aparatu dyktatury. Zapowiedział współpracę z organizacjami pozarządowymi, cyfryzację archiwów. Nie będzie jednak domagał się dokumentów od armii, za co został skrytykowany przez organizacje rodzin ofiar dyktatury.

Te domagają się pójścia na całość, przeszukania domów byłych generałów i weteranów junty. Ale Boric, tak samo jak jego poprzednicy, musi działać wedle możliwości. A to w Chile zawsze znaczyło i nadal dla każdego znaczy zupełnie co innego.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Reuters/Forum

Wydanie: 2023, 37/2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy