Oczywiście, F-16!

Oczywiście, F-16!

O wyborze amerykańskiej oferty zadecydowała obietnica wielkich inwestycji USA w Polsce Siedmiu lat i pięciu ekip rządowych potrzeba było, żeby – ostrym finiszem na sam koniec 2002 r. – Polska dokonała wyboru samolotu dla wojska. Kiedy 27 grudnia szefostwo MON ogłaszało, że przetarg wygrał amerykański F-16, chyba mało kto był zaskoczony. Nawet pokonani przez koncern Lockheed Martin Francuzi z firmy Dassault Aviation (proponowali Mirage 2000) i Szwedzi do spółki z Brytyjczykami, którzy chcieli nam sprzedać gripeny, ograniczyli się w gruncie rzeczy do rytualnych protestów. Amerykanie mieli wygrać ten przetarg i go wygrali, podsumowywali temat wojskowi eksperci i polityczni komentatorzy. To ostatnie stwierdzenie można oczywiście różnie interpretować. Także w ten sposób, że Polska nie miała w istocie większego pola manewru i musiała wybrać – co sugerują konkurenci Lockheeda Martina – samolot gorszy niż pozostałe maszyny uczestniczące w polskim kontrakcie stulecia, wartym – to należy przypomnieć – aż 3,5 mld dol. Takie głosy docierają do opinii publicznej, podobnie jak oskarżenia o zbytnie uzależnienie decyzji w sprawie samolotu dla wojska od polityki, czytaj: nadmiernej zależności Warszawy od Waszyngtonu. Uleganie takim sugestiom w tym akurat przypadku wydaje się niezbyt na miejscu. „Przegląd” może pisać tak z pełnym przekonaniem, bowiem nasz tygodnik był jednym z nielicznych polskich pism, które dwa, trzy lata temu krytycznie oceniały – jak pisaliśmy – „chocholi taniec” odbywający się wokół kontraktu na samoloty. Ostro krytykowaliśmy wtedy przymiarki do „wypożyczenia” Polsce kilkunastu maszyn F-16 w starej wersji A/B, określanej przez pilotów wojskowych jako „nieco lepsze od MiG-21”, a także odkładanie decyzji przez kolejne ekipy rządowe. Zwracaliśmy uwagę, że w ślad za kupnem za żywe pieniądze samolotu nie idą żadne gwarancje inwestycji, a amerykańscy kontrahenci nie przykładają (nie przykładali) odpowiednich starań, by ewentualne kupno F-16 było dla Polski rzeczywiście nie najgorszym interesem. Analiza efektów grudniowego przetargu z tej perspektywy każe postawić nową diagnozę. W ciągu minionego roku, m.in. na skutek upartych nacisków obecnego rządu i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego na Biały Dom, amerykańska propozycja stała się najbardziej korzystna – zwłaszcza jeśli oceniać ją kompleksowo, łącznie z offsetem, czyli gwarancjami Lockheeda Martina i rządu, w tym wypadku USA, wpompowania w polską gospodarkę naprawdę dużych inwestycji. Polski kontrakt stulecia ma bowiem co najmniej trzy płaszczyzny, na których należałoby go oceniać. Pierwsza to bezpośrednie zalety samych samolotów startujących w przetargu. W tej konkurencji F-16 rzeczywiście nie zajmuje pierwszego miejsca. Gripen jest bardziej zwrotny i nowoczesny. Na dodatek wymaga stosunkowo prostego i taniego serwisu (może startować i lądować na prostym odcinku szerokiej szosy). Tyle tylko, że szwedzkie samoloty nie sprawdziły się jeszcze w walce – podczas gdy F-16 wiele razy wykazał swoje zalety, m.in. w trakcie izraelskiego ataku na iracki kompleks jądrowy w 1981 r., w Bośni, a ostatnio w Afganistanie. Drugi aspekt przetargu to perspektywy rozwojowe. Dzięki wysiłkom obecnego rządu kontrakt dotyczyć będzie nie starych wersji F-16 A/B, ale najnowszych, produkowanych właśnie teraz samolotów wersji C/D (których nie ma nawet wiele krajów NATO), z potężniejszymi silnikami i nowoczesną elektroniką, a to ona głównie decyduje dziś o jakości i niezawodności samolotów. Na dodatek zakup F-16 otwiera nam drogę do uzbrojenia w przyszłości polskiego lotnictwa w JSF (Joint Strike Fighter), przygotowywany dopiero przez Lockheeda Martina samolot rzeczywiście rodem z XXI w. (albo, jak chcą niektórzy, z science fiction). I trzecia sprawa, może najważniejsza, czyli offset. Rok temu Amerykanie nie chcieli o nim słyszeć. Teraz dokładna analiza propozycji inwestycyjnych przyniosła zaskakujący (nawet dla zwolenników amerykańskiej oferty) wynik. USA zaproponowały Polsce inwestycje w faktycznej wysokości 6 mld dol., Szwedzi – około 4,5 mld, a Francuzi – 2 mld dol. Na dodatek wiadomo, że przed podpisaniem kontraktu Amerykanie będą musieli dołożyć do tej kwoty następne 3 mld dol. Polsce ogromnie potrzebne są i (wielkie) pieniądze, i obiecywany przez USA zastrzyk nowej technologii, a wreszcie otwarcie w zamian przed Polakami amerykańskich rynków zbytu (w Europie i tak za półtora roku nie będzie barier celnych). Doprowadzenie do takiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2003, 2003

Kategorie: Świat