Albert Camus jest autorem słynnego zdania: „Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo”. Sam cierpiał na depresję, pisał w swoich „Dziennikach z podróży”: „Moim zmartwieniem jest odejść stąd i z tym skończyć, skończyć raz na zawsze (…)”. Pisarz nie zdążył jednak zmierzyć się z tym ostatecznym problemem filozoficznym, los wybrał za niego – zginął w wypadku samochodowym. Dlaczego chciałem popełnić samobójstwo? Ja, „młody” ojciec dwójki małych dzieci? Rozumiem, że to się wydaje nie do pojęcia. Z powodu cierpienia, które przekroczyło wszelkie wyobrażalne granice. Depresja potrafi doprowadzić do takiej ostateczności. Uratowano mnie cudem, to był ciąg cudów. A kiedy już w szpitalu, porządnie wypłukany i naszpikowany antytoksynami, odzyskałem przytomność, ujrzałem moją żonę i dorosłego syna, ich twarze wysoko, jakby pod sufitem. Moje pierwsze słowa miały brzmieć, czego nie pamiętam: „Widzę, że jednak się nie udało. Trzeba było użyć pistoletu”. Winny uratowania mnie był mój artystyczny nawyk i przekonanie, że w tej sytuacji trzeba się pożegnać z bliskimi, znajomymi, nawet z Polską. Wiersze pożegnalne i krótkie zdania po połknięciu pierwszej porcji pigułek wpisałem na blogu i na Facebooku, żegnałem się z dziećmi, ale też z Polską i życzyłem jej, by wyszła z obecnej opresji. I dokończyłem akt połykania leków. Ostatnie słowa mają już rozsypane litery. W ciągu sekundy odczytała mojego bloga nasza znajoma i przerażona zadzwoniła do mojej żony. Życie i śmierć to zawsze splot okoliczności. Gdyby zadzwoniła kwadrans później, już bym teraz tego nie pisał. Musiał być też blisko szpital i pełna determinacji ekipa, która mnie wzięła w obroty. Połknąłem tego tyle, że można byłoby uśpić słonia. To nie było wołanie o pomoc, chciałem się zabić. I tak po raz drugi w życiu znalazłem się w więzieniu. Pierwsze to była Białołęka pod koniec roku 1982. Drugim stał się teraz szpital psychiatryczny, gdzie przymusowo zamyka się tych, którzy chcieli sobie odebrać życie. I trzyma się ich tam tak długo, aż zaczną sprawiać wrażenie, że nie chcą zrobić tego po raz drugi na tyle szybko, by szpital mógł mieć z tego powodu kłopoty. Szykując się do podróży w nicość, bałem się, że mi się nie uda i tylko się uszkodzę. To było wielkie strapienie. Nie wziąłem pod uwagę, że zdrowy fizycznie wyląduję w szpitalu psychiatrycznym jako więzień, ofiara cywilizacji, która chroni życie za wszelką cenę, chociaż uczy swoich żołnierzy, jak zabijać, i produkuje coraz doskonalsze rodzaje broni. Oddział psychiatryczny, gdzie teraz jestem, to nie jest tak ciekawe miejsce, jak się niektórym wydaje, natomiast okropniejsze, niż się przypuszcza. Mam jednak w szpitalu komputer i stały lęk, że mi go uszkodzą; prowadzę dziennik. Ten felieton zmienił więc charakter. Mało będzie komentarzy politycznych, więcej szpitalnego, więc ludzkiego mięsa. Mam internet tylko dlatego, że ktoś mi dowiózł modem, jest za to telewizor, prawdziwe utrapienie. Ale wstrząs, jakiego doświadczył mój organizm, przejawia się niechęcią do śledzenia najazdu barbarzyńców na Polskę. Po prostu nie mogę. Poprzestanę na stwierdzeniu, że zgadzam się z Adamem Zagajewskim, że nam ukradli Polskę. Mniej z tym, co krzyczał na okładce „Newsweek”, że Polskę zgwałcili. To był i jest trochę samogwałt. A teraz garść notatek, skrótowy raport z zamkniętego oddziału, który pod pewnymi względami wydaje mi się normalniejszy od obecnej Polski: To wielkie płukanie żołądka, całego organizmu, antytoksyny, reanimacje, to był taki wstrząs, że na dzień minęła mi depresja. Jak cudownie czuć się normalnie. Nawet w tym nienormalnym miejscu. • Ewa, moja żona, z rzeczami dla mnie. Aż strach pytać o dzieci, nie myślę o nich, by mniej cierpieć. Szalona przed chwilą weszła do mojego pokoju i ubrała się w moje rzeczy. Wcześniej łaziła naga po korytarzu, wylewająca się ze swoich brzegów i zawodząca. Tak, dostałem tu osobny pokój, ruderę, jak nędzną więzienną celę, ale to i tak luksus i wielki przywilej. Teraz rośli pielęgniarze zdzierają z nieszczęsnej moje ubrania, a ona zawodzi na cały oddział. Facet z siwą brodą, w zielonym kapelusiku i w piżamie co chwila popierduje radośnie, kładzie się na podłodze i wygłasza kazania albo wydaje z siebie odgłosy jak morświn. Piszę w salce publicznej, ale nie mogę zostawiać bez opieki komputera, jest zagrożony. Kiedy piszę, bezbronny jest mój pokój, tu nie ma kluczy. Szalona leży na korytarzu przywiązana do łóżka. Już odarta
Tagi:
Tomasz Jastrun









