Oskarżony nazywa się Eselde

Oskarżony nazywa się Eselde

Sąd zaostrzył żądane kary w sprawie tzw. przecieku starachowickiego

Trzy i pół roku więzienia dla Zbigniewa Sobotki, dwa lata dla Henryka Długosza oraz półtora roku dla Andrzeja Jagiełły – to wyroki bez zawieszenia, jakie w ubiegły poniedziałek sąd rejonowy w Kielcach orzekł w sprawie tzw. przecieków starachowickich. Nie są prawomocne. – Zbigniew Sobotka działał z niskich pobudek, w imię źle pojmowanego interesu partyjnego – uzasadniał sędzia Paweł Anczykowski podwyższenie kary o rok w stosunku do żądań prokuratora.
Wszyscy komentujący na gorąco w mediach uznali wyroki, zwłaszcza dla Sobotki, za drakońskie. Z tym że jedni nie kryli oburzenia, inni satysfakcji.
TVN „Fakty”: – Wyrok daje nadzieję, że w innych sprawach prokuratorzy też okażą się tak niezależni.
Jan Rokita w Polsacie: – Argumenty sądu są trafne – sąd zaatakował sitwę, dając świadectwo, że wymagania wobec polityków mogą być ostrzejsze niż dotychczas.
Grażyna Kopińska z Fundacji im. St. Batorego: – Odważny wyrok, sukces sądu i prokuratury.
Monika Olejnik w „Prosto w oczy”: – Może to już czas dla SLD, aby się rozwiązać?
Najdalej w komentarzach posunęli się dziennikarze TOK FM. Przestrzegają sąd apelacyjny: – Byłoby fatalnie, gdyby ten wyrok został podważony, bo to by wskazywało, że jest na pokaz.
Z o wiele większą ostrożnością podchodzili do tematu prawnicy. Prof. Zbigniew Hołda z UJ miał, jak wyznał, mieszane uczucia: – Jeśli chodzi o tzw. prewencję ogólną, czyli odstraszanie innych polityków i funkcjonariuszy, to wydaje się, że wystarczyłby sam fakt skazania.
Prof. Marian Filar z Uniwersytetu w Toruniu z góry odrzucił koncepcję medialno-politycznego kontekstu, który miałby wpłynąć na wysokość kar. Pochopności w ocenie, która nie przystoi znawcom prawa, stawia tamę prof. Leszek Kubicki, były sędzia Sądu Najwyższego: – Nie podejmuję się oceny wyroków w sprawach, które nie są mi dokładnie znane, a orzeczenia jeszcze nieprawomocne. Mogę powiedzieć tylko tyle: rzeczywiście zaskakująca jest wysokość wymierzonej sankcji. Można odnieść wrażenie, że sąd kierował się przede wszystkim celami kary, które są określane jako prewencja generalna. Nie uwzględnił w dostatecznym stopniu kryteriów, które mieszczą się w pojęciu tzw. prewencji indywidualnej, odnoszonej do osoby sprawcy. Natomiast co do trafności orzeczenia o winie, do czasu uprawomocnienia się wyroku wszystkich oskarżonych obejmuje zasada domniemanej niewinności i to powinno też rzutować na oceny sprawy i sprawców.

Jedyny konkretny dowód

– Jestem niewinny – po trzykroć padły te słowa z ust oskarżonych w sali kieleckiego sądu. Wszyscy twierdzili, że proces, który toczył się od lipca ub.r., przyniósł im jako politykom śmierć cywilną. Są zrujnowani psychicznie. – Ja tego czynu nie popełniłem – wyznał Zbigniew Sobotka – w materiałach nie ma dowodów na mój udział w sprawie. To było polowanie na moją osobę. Nie chodziło o to, kto ujawnił informacje, komu je ujawnił, tylko o to, że w sprawie pojawiło się moje nazwisko.
Henryk Długosz: – Chciałem krzyczeć o nieprawidłowościach w śledztwie, o widocznych gołym okiem naciskach, ale się przemogłem. Obrońcy powiedzieli więcej niż ja sam. Dobrze wiem, kto i dlaczego zagrał moim udziałem w tej tzw. aferze. Wybaczam też Andrzejowi Jagielle.
Orzekając wyrok, sąd wyciągnął wnioski z 27 tomów akt, z których 11 miało klauzulę ściśle tajnych. Ale tylko jeden fakt nie ulegał wątpliwości – telefoniczne rozmowy posła Andrzeja Jagiełły ze Starachowic (wówczas szefa powiatowej organizacji SLD) z Mieczysławem Sławkiem, starostą Starachowic, i Markiem Basiakiem, wiceprzewodniczącym rady powiatu w tym mieście. Jak twierdzi prokurator, poprzedziło je spotkanie 25 marca 2003 r. w warszawskiej siedzibie SLD przy ulicy Rozbrat dwóch posłów: Henryka Długosza (wówczas barona lewicy w woj. świętokrzyskim) i podległego mu w strukturach organizacji Andrzeja Jagiełły. Nazajutrz rano Jagiełło zadzwonił do starosty. Rozmowa była podsłuchiwana. Oto co nagrały służby specjalne:
J. [Jagiełło]: – I wiesz, na spokojnie się przygotować, kto co może robić. Bo może to się dziać dzisiaj, w tym tygodniu. (…) Tak że tutaj, wiesz, dobrze przemyśl.
S. [Sławek]: – Aha, aha.
J.: – I też panuj nad tym wszystkim, bo… nie wiem, co jest.
S.: – Słuchaj, ja mu na ten moment muszę powiedzieć, że absolutnie nic tutaj nie mam sobie… Absolutnie, jeżeli chodzi o jakieś tam komisje, odroczenia czy coś tam. No, byłem przewodniczącym komisji poborowej, ale tu…
J.: – Dosłownie padło stwierdzenie, że zostało wzięte 5 tys. za to, żeby gościu nie poszedł do wojska.
S.: – No to ja… mogę pod krzyżem klęknąć, że nic takiego… być może Basiaczek [wiceszef zarządu powiatu, Marek Basiak – red.].
J.: – I twierdzi, że ma to udokumentowane i to leży. Tak że trzeba by wziąć tam, wiesz, no z Markiem, wiesz…
S.: – Aha.
J.: – Nie wiem, no, k… nie wiem. Podobno na zasadzie prowokacji zostało zrobione takie coś… Że coś ktoś udawał i że to jest prowokacja, też jakieś tam, jedna z tych jest prowokacją tej grupy specjalnej.
S.: – Ja już ci mówiłem, słowo honoru, jestem czyściuteńki, absolutnie zero, zero, zero. (…)
Następna rozmowa Jagiełły:
Sławek: – Z Markiem Basiaczkiem tu jestem, no ja ci oddam słuchawkę. (…)
J.: – Wczoraj po prostu ni stąd, ni zowąd woła, bo taka sytuacja i nas informuje Sobotka, rozumiesz?
B.. [Basiak]: – To jakieś jaja są.
J.: – Oby tak było, oby pieprzył głupoty. Heniek [poseł Henryk Długosz – red.] też oczy w słup postawił.
Pod zapisem podsłuchu znajduje się notatka policyjna: „Następstwem tej rozmowy było nawiązanie kontaktu przez M. Basiaka z głównym figurantem (…) Leszkiem Skuzą i spotkanie obu mężczyzn.
Nawiasem mówiąc, w starachowickim sądzie Skuza twierdził, że do takiego spotkania nie doszło.

Największa afera III RP

Rok później, w czasie procesu sądowego w Kielcach, prokuratorzy zademonstrowali na ekranie „multimedialną wykładnię” drogi przecieku. Na samej górze przestępczego procederu tkwił Zbigniew Sobotka – wówczas wiceszef MSWiA, poseł SLD, oskarżony o ujawnienie tajemnicy państwowej oraz narażenie uczestniczących w zakupie kontrolowanym policjantów na utratę życia. Potem strzałka prowadziła do Henryka Długosza, następnie do Andrzeja Jagiełły – ci zostali oskarżeni o mataczenie, utrudnianie postępowania karnego. Z kolei wskazówka zatrzymywała się przy samorządowcach w Starachowicach (osobny proces). Na samym końcu tkwił Leszek Skuza.
Centralne Biuro Śledcze – twierdził oskarżyciel – od dłuższego czasu rozpracowywało w Starachowicach groźną mafię, handlującą bronią, narkotykami i kradzionymi samochodami; hersztem tej bandy był niejaki Leszek Skuza, powiązany z władzami samorządowymi Starachowic. Jagiełło, telefonując do starosty, zdradził policyjną operację (o nazwie Elita) kontrolowanego zakupu broni palnej, amunicji i narkotyków. – Życie policjantów działających pod przykryciem znalazło się w niebezpieczeństwie – twierdzi prokurator, wbrew treści nagranych rozmów samorządowców.
Sprawie przecieku nadano wielki rozgłos. Wielu akredytowanych na procesie dziennikarzy opatrzyło swoje pierwsze relacje tytułami w rodzaju: „Największa afera III RP”. Prokuratora też poniosły emocje. Zarzekał się: – Choćby się diabła zjadło, to do innych wniosków nie dojdziemy.
Problem był w tym, że żaden oskarżony nie przyznawał się do winy.
Szczególnie wiele zależało od tego, jak skomentuje telefoniczny nasłuch Andrzej Jagiełło. Jest tam bowiem wiele niedopowiedzeń, wręcz bełkotu.

Jagiełło zaczyna mówić

Cykl składania wyjaśnień w prokuraturze przez starachowickiego posła wyglądał tak: 9 lipca 2003 r. twierdził, że do starosty zadzwonił z własnej inicjatywy. Telefonował, bo usłyszał na mieście czy na targowisku, już nie pamięta, że coś się szykuje na starachowickie władze. A ponieważ tam rządziła lewica, czuł się odpowiedzialny za partyjnych kolegów. Tej wersji Jagiełło trzymał się również tydzień później. Natomiast 6 sierpnia jako autora przecieku podał posła Długosza, swego SLD-owskiego zwierzchnika, i już do końca procesu podtrzymywał tę wersję.
– Wiele wskazuje na to – twierdzą obrońcy Długosza, mecenasi Wojciech Czech i Edward Rzepka – że na Jagiełłę były wywierane mocne naciski. Gdy po pierwszym przesłuchaniu zasłabł i znalazł się w szpitalu, był traktowany jak niebezpieczny przestępca: dzień i noc przy jego łóżku siedział uzbrojony policjant. Chory słyszał, że przygotowywana jest lekarska opinia, czy pacjent przetrzyma areszt. 16 lipca dowiedział się, że ma zakaz opuszczania kraju, musi wpłacić poręczenie majątkowe. Dzień później na łamach „Rzeczpospolitej” odzywa się zastępca prokuratora generalnego Kazimierz Olejnik: – Jagiełło powinien być bezwzględnie aresztowany. Następnie prokurator okręgowy w Kielcach występuje do Sejmu o zgodę na zatrzymanie i aresztowanie Jagiełły. Posłowie zezwalają – o największej aferze politycznej III RP wie już cały kraj. Nazajutrz rzecznik prasowy prokuratury okręgowej mówi dziennikarzom: – Jeśli podejrzany wykaże się szczerością, odpadnie obawa matactwa, nie będziemy wnioskować o areszt. Jeśli nie zmieni dotychczasowej linii postępowania, trafi za kratki.
W tym czasie w „Gazecie Wyborczej” ukazuje się reportaż ze Starachowic pt. „Ludzie z basenu”. Jagiełło pokazany jest jako „wielki kadrowy” od załatwiania posad, lider rządzącej partyjno-biznesowej grupy, która swe mętne interesy załatwia na miejscowej pływalni. Dawni koledzy traktują go jak zadżumionego
– Nigdy nie uczestniczyłem w spotkaniach na tym basenie. To nie było moje towarzystwo, ja nie piję. Po przeczytaniu artykułu poczułem się bardzo osamotniony – skomentował mi tę publikację „kadrowy Starachowic”.
Gdy więc dochodzi do przesłuchania 6 sierpnia 2003 r., Jagiełło rozpoczyna od słów: – Po rozmowach z ministrem sprawiedliwości Kurczukiem i zastępcą prokuratora generalnego Olejnikiem postanowiłem zmienić swoje wyjaśnienia. Zeznaje do protokołu, że informacje ma od Długosza: – Powiedział, że starosta wziął dwie łapówki i że jest namierzony wśród 28 osób w woj. świętokrzyskim (…), że przekroczeń dopuścił się również Basiak, który wziął 5 tys. zł łapówki, a pieniądze miały spisane numery. Dodał, żebym się nie zdziwił, że jutro albo pojutrze, albo za dwa tygodnie obaj zostaną zapuszkowani. Nie kazał ich ostrzec. Na pytanie, kto szukał z tymi informacjami Długosza, wyjaśniam, że Sobotka.

Pojawia się senator

Po tym zeznaniu prokuratura zmienia zarzuty w tzw. sprawie starachowickiej. Teraz wskazuje jednoznacznie, że to odpowiedzialny za pion policyjny wiceminister spraw wewnętrznych, Zbigniew Sobotka, ujawnił tajne informacje o planowanej akcji CBŚ. – Jak można nazwać takie zachowanie przełożonego policjantów? – zagrzmi na pierwszej rozprawie w sądzie prok. Mariusz Krasoń. – Jest tylko jedno określenie – zdrada.
Ale wkrótce spięty łańcuch poszlak znów się rozerwie. – Nazwiska Sobotki użyłem, żeby nimi trochę wstrząsnąć. To był blef – odpowie oskarżony Jagiełło na pytanie sądu, dlaczego w rozmowie telefonicznej ze starachowickim samorządowcem powiedział, że to od wiceministra spraw wewnętrznych dostał „taki sygnał”.
– Po Sobotce nasz klient Długosz jest drugim umoczonym przez Jagiełłę – twierdzą mecenasi Czech i Rzepka. Świętokrzyski baron od początku twierdził, że nie przekazywał partyjnemu koledze ze Starachowic informacji o akcji CBŚ, bo nic o niej nie wiedział. I nie kazał mu gdzieś telefonować, co potwierdza zresztą Jagiełło. Domagał się natomiast jako szef zrobienia porządku w ramach struktur organizacji partyjnej.
Za słowami Długosza: – Ja dobrze wiem, kto i dlaczego zagrał moim udziałem w tzw. aferze starachowickiej – kryje się przede wszystkim senator SLD, Jerzy Suchański. Od dawna walczyli ze sobą o partyjne przywództwo w województwie. Senator w swoim zeznaniu przed prokuratorem 18 lipca 2003 r. oświadczył: – Przeprowadziłem sobie taką analizę i wyszło mi, że informatorem Jagiełły mógł być Długosz.
Kilka dni wcześniej Suchański odwiedził Jagiełłę w szpitalu. – Namawiał go do obciążenia Długosza – zeznał w sądzie dobrowolnie zgłaszający się jako świadek dyrektor szpitala, Jan Gierada.
Obrońcy Długosza, którzy nie mieli dostępu do akt prokuratorskich, byli oburzeni, że świadek Jerzy Suchański dostał odpisy swoich zeznań. – Dlaczego? – snują przypuszczenia. – Żeby nauczył się ich w domu na pamięć i nie pomylił czegoś przed sądem?

Same płotki

W czasie gdy w kieleckim sądzie siedzieli na ławie oskarżonych Sobotka, Długosz i Jagiełło, w Starachowicach policjanci w kominiarkach pilnowali sądzonych miejscowych mafiosów z ich hersztem, Leszkiem Skuzą. Prokurator zaliczył do nich również dwóch przedstawicieli miejscowej władzy z rekomendacji SLD – Basiaka i Sławka. Pod to dyktando Anna Marszałek ogłosiła w „Rzeczpospolitej”: – Samorządowcy są podejrzani m.in. o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, która zajmowała się kradzieżami samochodów, wymuszeniami haraczy, nielegalnym handlem bronią i materiałami wybuchowymi oraz narkotykami.
Już po pierwszej rozprawie głośna na cały kraj afera okazuje się nadmuchanym balonem, z którego uchodzi powietrze. Leszek Skuza nie zna osobiście ani Jagiełły, ani Długosza, nie wspominając już o Sobotce. Prokuratorom nie udało się dowieść, że telefon Jagiełły do starosty z 26 marca 2003 r. spowodował w konsekwencji ostrzeżenie „mafiosa”. Gdy obrońcy Jagiełły, Kazimierz Jesionek i Stanisław Szufel, po wielu monitach wydobyli od policjantów kasetę z nagraniem ostatniego przed aresztowaniem zakupu kontrolowanego u Skuzy, okazało się, że handlarz narkotykami nie tylko nie wykazywał żadnego zaniepokojenia, ale nawet nie zadbał o obstawę. Tego dnia wysłał swoich „żołnierzy” do Kielc.
Sam przestępca okazał się płotką. W ciągu dwóch lat podsłuchiwania i śledzenia tylko trzy razy udało się go złapać na handlu narkotykami; nie ustalono jednak, gdzie je nabywał. Broń, którą rzekomo miał handlować na dużą skalę, ukradł z pomocą policjanta z Muzeum Partyzantów AL w Jasieńcu – były to tzw. obrzyny bez amunicji, głównie z okresu I wojny.
Do podobnego wniosku jak obrońcy Jagiełły widocznie doszli prowadzący tę operację policjanci z KG. Ich szef po odsłuchaniu telefonicznego podsłuchu kazał kontynuować akcję bez dodatkowych środków ostrożności. Została przeprowadzona zgodnie z planem.
Starosta i wiceszef rady powiatu okazali się tylko drobnymi oszustami. Sławkowi zarzucono usiłowanie wyłudzenia dwudziestu kilku tysięcy złotych odszkodowania za rzekomo skradziony mu samochód. Nie znaleziono jednak złodzieja (prokuratur podejrzewał, że był nim Skuza), nie ma świadka, komu zlecił tę kradzież. Podsłuchy telefoniczne w tej sprawie są bardzo enigmatyczne. Mimo to starosta dostał rok i cztery miesiące więzienia.
Basiak, który prawdopodobnie zaaranżował kolizję swojego auta, aby wyłudzić od ubezpieczyciela ponad 3 tys. zł, a ponadto wręczył dwie łapówki po 2,5 tys. zł szefowi komisji lekarskiej przy WKU za zwolnienie z wojska dwóch osób o nieustalonej tożsamości, został skazany na rok i dwa miesiące więzienia.

Łańcuch poszlak jak rzeszoto

Proces kielecki, a zwłaszcza jego część tajną, podsumował mec. Wojciech Tomczyk, pełnomocnik Sobotki. – Łańcuch poszlak jest jak rzeszoto. W czasie całego procesu widoczna była bardzo tendencyjna ocena zeznań świadków. Sąd nie zbadał, czy poszlaki tworzą zamknięty krąg dowodów pośrednich. Przecież możliwe jest inne, nieustalone w śledztwie źródło przepływu informacji, zlokalizowane np. w Kielcach. Od 10 marca 2003 r. zarówno komenda wojewódzka policji, jak i prokuratura okręgowa również miały szczegółową wiedzę o zarzutach postawionych samorządowcom. Sąd, wydając wyrok, powielił akt oskarżenia. Tam, gdzie były wątpliwości, orzekł na niekorzyść oskarżonych. Np. nie udowodniono, że Sobotka poszukiwał Długosza. Ale sąd twierdził, że były wiceminister używał specjalnego telefonu, tzw. niekontrolowanego. I nie można sprawdzić, z kim rozmawiał.
Mec. Wojciech Tomczyk uważa, że taka kontrola jest absolutnie wykonalna.
Wszyscy adwokaci zgadzają się ze zdaniem mec. Stanisława Szufla, dziekana Okręgowej Rady Adwokackiej w Kielcach, że 80% informacji uznanych przez prokuratorów za tajne śmiało można było ujawnić. Wówczas uniknęłoby się wprowadzania opinii publicznej w błąd.
Ale to był proces o charakterze inkwizycji. Po niesławnej Magdalence funkcjonariuszom z decyzyjnego szczebla potrzebny był sukces. Tymczasem pierwszy stopień do niego to wskazanie winnego. Taka jest też przyczyna przenikania przecieków na biurko Anny Marszałek, dziennikarki śledczej z „Rzeczpospolitej”. 16 października 2003 r., jeszcze grubo przed procesem, w artykule „Nierozerwalny łańcuch poszlak” poinformowała ona, że ówczesny komendant główny policji, Antoni Kowalczyk, zeznał, iż informował Sobotkę o akcji CBŚ. Ten artykuł, przeciek tajnej informacji z prokuratury, bardzo obciążał wiceministra spraw wewnętrznych. Tymczasem na rozprawie 29 czerwca 2004 r. generał utrzymuje, iż nie informował Sobotki o żadnych szczegółach planowanej akcji CBŚ w Starachowicach, a jego zeznania są w większości zbieżne z wyjaśnieniami byłego wiceministra.
– Tu nie chodzi o zwykłe przecieki – zauważył obrońca Sobotki. – Chodzi o to, kto kogo. Minister sprawiedliwości ministra spraw wewnętrznych czy odwrotnie. Olejnik Sobotkę czy przeciwnie.
Prokuratura od początku otoczyła proces w sprawie przecieków aurą przestępczego powiązania polityków SLD z mafią. W trakcie rozpraw piętnowano nie tylko zachowania poszczególnych osób, zarzuty odnosiły się do całej formacji politycznej. – Po raz pierwszy jest szansa na wywołanie w społeczeństwie poczucia, że w III RP, w konfrontacji z przestępstwem zwycięża prawo. Że zakończył się okres, kiedy jest władza i hołota, uprzywilejowani i podporządkowani. Niech zaczną się bać ci, którzy są przekonani o swej bezkarności – grzmiał prokurator Krzysztof Zimoński.

***

Mec. Tomczyk: – Wymiar sprawiedliwości powinien się odbywać poza mediami. W orzeczeniu ze Strasburga zamieszczono pogląd, że w przypadku medialnego wpływania na wyrok sądu pierwszej instancji sam proces uważa się za nierzetelny. To jest sytuacja z Kielc. Utajnienie części rozpraw, nawet części uzasadnienia wyroku sprawiło, że w publikacjach prasowych nie zajmowano się zasadnością zarzutów. Dziś również dyskutuje się o karze bez kontekstu, w jakim stopniu została udowodniona wina. Prof. Kubicki ma rację.

 

Wydanie: 05/2005, 2005

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy