Pamiątka z Porcelany

Pamiątka z Porcelany

Jeszcze niedawno jedna z najbardziej znanych fabryk porcelany była bliska upadku. Teraz zaczyna wychodzić na prostą. Czy się podniesie? Fabryka Porcelany Wałbrzych wyraźnie nie miała szczęścia w nowej Polsce. Choć w peerelowskich czasach należała do sztandarowych zakładów miasta, ostatnio chodziły słuchy, że padnie już ostatecznie, ale zaświtała nadzieja… Zanim pojawił się inwestor zbawca, załoga załamywała ręce. Rozpamiętywano, jak do tego doszło, że zabrano im fabrykę. Jak zaczęła rządzić osoba, delikatnie mówiąc, mało kompetentna, jak tracili klientów, urządzenia, poczucie godności… Jak masowo odchodzili z pracy. Aż rozpoczęli spór zbiorowy. Na początku lat 90. była to jedna z pierwszych w kraju tak poważnych prywatyzacji. Wałbrzyski przedsiębiorca Henryk Świerczyński wspólnie z lekarzem Wiesławem Kułakowskim stanęli do przetargu i kupili jedną z najbardziej liczących się fabryk porcelany w Polsce. Znaną w świecie, bo założoną w połowie XIX w. przez rodzinę Tielschów. XIX-wieczny Wałbrzych był prężnym ośrodkiem przemysłowym, a właściciele zarówno kopalń, jak i fabryk lubowali się w nowościach technicznych. Supernowoczesna była też tielschowska manufaktura, konkurując pod każdym względem z nieco tylko starszą fabryką porcelany Kristela (po wojnie – ZPS Krzysztof). Nawiasem mówiąc to, co spotkało załogę Fabryki Porcelany Wałbrzych, tak wystraszyło pracowników Krzysztofa, że ze wszystkich sił bronili się przed prywatyzacją. Zgodnie odpowiadali „nie” w kolejnych zakładowych referendach w tej sprawie. Do przekształceń doszło tam znacznie później. Pokręcona prywatyzacja Pod pismem o proteście zbiorowym i listą ich postulatów widnieje podpis m.in. Krzysztofa Goneta z zakładowej „Solidarności”. Zaraz po jego złożeniu on również nie wytrzymał i opuścił fabrykę. Rzucił wszystko, tak jak inni, bo nie dało się już tego znieść… Pewnie, że było żal; tyle lat, kawał życia. Wtedy nie wiedział, że wkrótce będzie mógł wrócić. Krzysztof Gonet na stronach NIK czyta raport z kwietnia 1997 r. na temat jego Porcelany. Jako grupa inicjatywna akcjonariatu pracowniczego walczyli wtedy o kupno zakładu. Fabrykę sprzedano za 831 tys. zł, co stanowiło połowę wartości. Podobno z powodu zadłużenia, ale i tak NIK stwierdziła, że cenę zaniżono. Ofertę załogi odrzucono, miała być formalnie gorsza. Po latach, kiedy gruchnęła wieść o powtórnej sprzedaży, znów chcieli się skrzyknąć, złożyć i próbować kupić. No i co z tego, że to była fabryka rodzinna, że pracowało się tu latami, że przyprowadzało dorosłe dzieci… Gonet przechodzi na inną stronę raportu i znów krew mu się burzy: właściciele – Świerczyński i Kułakowski – nie spełnili obietnic, nie inwestowali, za to sobie wypłacali krocie, podejmując odpowiednie uchwały na posiedzeniach rady nadzorczej. Prezes brał wtedy miesięcznie 15 tys. – nie, nie – złotych tylko dolarów. Dla porównania przeciętna pensja pracownicza w zakładzie wynosiła wówczas niespełna 474 zł. Nawet ministra Lewandowskiego to oburzyło i wniósł sprawę do sądu o unieważnienie tej uchwały. Powoływał się na dobre obyczaje kupieckie… ha, ha. Przecież NIK potwierdziła to, o czym gadał cały Wałbrzych, że spółka powstała ad hoc po to, by przejąć akcje fabryki, że nie miała odpowiedniej wiarygodności finansowej. Ludzie mówili wprost: towary w magazynie wyrobów gotowych były więcej warte niż to, co zapłacono za cały zakład, a i tak poszło to z kredytu. Co się stało… W najnowszej historii fabryki załoga może „poszczycić się” jednym z najdłuższych strajków. Często trafiała na czołówki gazet, np. po incydencie z bronią palną. Współwłaściciel i prezes Henryk Świerczyński bronił się w ten sposób przed grupą doprowadzonych do ostateczności pracownic. Wreszcie sprawa wałbrzyskiej Porcelany spowszedniała, a oni doświadczali przeważnie ciężkich czasów. Choć, gdy po tej strzelaninie prezes miał zakazane zbliżanie się do zakładu i zaczął rządzić drugi współwłaściciel, nastąpiło pewne uspokojenie. – Dwuletni okres rządów Wiesława Kułakowskiego był dla nas naprawdę pomyślny – oceniają dziś związkowcy. Gmatwało się życie osobiste Henryka Świerczyńskiego, potem ciężko zachorował i zmarł. Po jego śmierci akcje odziedziczyły żona i córka. Wdowa po nim, Halina Świerczyńska postanowiła rządzić w zakładzie twardą ręką. Ten okres to zjazd po równi pochyłej. Tracono nawet długoletnich kontrahentów, drastycznie malała produkcja, pracownicy masowo odchodzili albo byli wyrzucani. Bo źle pracowali, bo wszystkiego trzeba ich uczyć. Pani prezes

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 44/2007

Kategorie: Kraj