Jeszcze 25 lat po wojnie w niemieckich zakładach psychiatrycznych „leczono” ponad 15 tys. zdrowych dzieci Dzieci w kaftanach bezpieczeństwa, bite, maltretowane, poddawane upokarzającym zabiegom i zamykane w izolatkach. Taka była codzienność w kilku klinikach dziecięcych w powojennych Niemczech. Stojąc przed opustoszałym szpitalem Hesterberg, Wolfgang sprawia wrażenie rozmówcy skłonnego do żartów, milknie jednak, gdy jego wzrok pada na drugie piętro budynku. – Tam na górze były łazienki z wannami – mówi po dłuższym czasie. – Kiedy byłem niesforny, ubierano mnie w kaftan bezpieczeństwa i trzymano mi głowę pod wodą. Procedurę powtarzano kilkakrotnie, nawet gdy już się uspokoiłem. Do wykonania kary przystępowała z reguły starsza pani, podkreślająca za każdym razem, że jeszcze kilka lat wcześniej podobne igraszki nie uszłyby mi na sucho. Wolfgang trafił do oddziału dziecięcego Kliniki Psychiatrycznej Hesterberg w Szlezwiku w 1961 r., mając zaledwie dziewięć lat. Diagnoza: skrajna nadpobudliwość. Dziś wiemy, że została wystawiona z pogardą dla faktów, chłopiec był niemal zupełnie zdrowy. Nieodwołalny wyrok psychiatry stał się dla niego początkiem piekła na ziemi. Przez trzy lata Wolfgang był systematycznie bity i poddawany torturom. W dziecięce serce zapadły obrazy przemocy – z tej traumy 63-letni dziś emeryt wciąż się nie otrząsnął. Obecnie gmach kliniki stoi pusty, okna zabite są deskami. Za pozwoleniem administratora można jednak wejść do środka. Bolesne wspomnienia Na drugim piętrze nie ma już ani łóżek, do których przywiązywano dzieci, ani szafek z lekami uspokajającymi. Dzwonek w izolatce od dawna nie działa, w podłodze stołówki zieją dziury. Pierwotną funkcję budynku przypominają kolorowe rysunki na ścianach. Ale dla Wolfganga te pomieszczenia nie są puste. Niemiec porusza się niepewnym krokiem po korytarzu, zaglądając to tu, to tam i udzielając co najwyżej zdawkowych informacji o wcześniejszym wyglądzie sal. Lawinę wspomnień, tak bolesnych, że przełamują milczenie, uruchamia jadalnia. W tym miejscu Wolfgang doznał największych upokorzeń. – Tu zmuszano mnie co najmniej raz w tygodniu do zjedzenia własnych wymiocin, zawsze gdy podawano zupę mleczną – mówi. Pielęgniarzom nie przeszła przez głowę myśl, że dzieciak może mieć alergię na mleko. Zakładano, że „gówniarz nie chce jeść obiadu”, i demonstrowano na jego przykładzie, co może spotkać tych, którzy nie gustują w szpitalnym menu. – Traktowali nas jak więźniów, byliśmy zdani na łaskę i niełaskę pielęgniarzy. Takiej terapii nie życzę nikomu – opowiada kilończyk. Od kilku lat Wolfgang dokłada starań, aby świat dowiedział się o cierpieniach młodych pacjentów ze szpitala psychiatrycznego w Szlezwiku. Skierował nawet petycję do Bundes- tagu, ale do tej chwili nie doczekał się ani reakcji rządzących, ani jakiegokolwiek odszkodowania. Podczas trzyletniego pobytu w klinice Hesterberg nie mógł chodzić do szkoły, kazano mu za to wykonywać pracę przeznaczoną dla dorosłych. Jego przypadek nie jest odosobniony. Z ustaleń badających tę sprawę publicystów dziennika „Schleswiger Nachrichten” wynika, że jeszcze 25 lat po wojnie w niemieckich zakładach psychiatrycznych „leczono” ponad 15 tys. zdrowych dzieci. Po wyznaniach Wolfganga zgłosili się inni pacjenci szpitala w Szlezwiku. – Do dziś nie mogę o tym zapomnieć. Opiekunowie byli świadomi bezkarności i korzystali z niej. Z czasem urozmai- cali swoje metody, dzieciom stawiającym opór kazali godzinami klęczeć. Niektóre traciły przytomność – opowiada 64-letnia Birgit, która w szlezwickim psychiatryku przebywała 16 lat. Wkrótce odezwały się kolejne ofiary z niemal wszystkich krajów związkowych, szczególnie jednak z Nadrenii Północnej-Westfalii, gdzie znajduje się działająca do dziś klinika Jugendpsychiatrie Marsberg. Szpitale w Szlezwiku i Marsbergu uchodziły w III Rzeszy za kuźnie „skutecznych” pielęgniarzy. Koniec wojny nie pozbawił ich miejsc pracy. Mogli w dalszym ciągu sięgać po metody wypróbowane w latach wcześniejszych. Sprawdzone metody Tylko nieliczne ofiary tego procederu zaznaczają, że rodzice chcieli się ich pozbyć. Częściej opowiadają o wizytach u lekarzy pierwszego kontaktu i przymusowych skierowaniach do klinik psychiatrycznych, na co rodzice częstokroć nie mieli już wpływu. Peter Schruth, znawca prawa z Magdeburga, przyjrzał się biografiom młodych pacjentów z lat 50. i 60., rzekomo odbiegających od norm społecznych. Według niego, w orbicie zainteresowania lekarzy mogły wtedy się znaleźć nawet dzieci matek odżegnujących się od tradycyjnego schematu rodziny.









