Po drodze

Kuchnia polska

W dniu 11 maja uroczystymi obchodami Dnia Schumanna, jednego z ojców założycieli Unii, rozpoczęliśmy oficjalnie drogę do Unii Europejskiej. Na razie prowadziła ona głównie przez ulicę Nowy Świat w Warszawie, po której przeszli dostojnicy, orkiestry ludowe i dęte oraz ludność, wkrótce jednak przedłuży się aż do Brukseli i Strasburga.
Nasza droga do Unii trwa już ładnych kilka lat i w jej trakcie zaznaczyło się kilka postaw wobec integracji unijnej, nad którymi warto się zastanowić.
Otóż najprościej jest oczywiście powiedzieć, że społeczeństwo polskie dzieli się na zwolenników i przeciwników naszego wejścia do Unii, przy czym tych pierwszych, według ostatnich badań, jest ponad 60%, drugich około 25%, reszta zaś nie ma zdania. Ale nie jest to takie proste. Kiedy niedawno w rozmowie z dość zdecydowanym i aktywnym zwolennikiem antyunijnej prawicy powiedziałem mimochodem, że jest on antyeuropejski, zaprotestował gwałtownie, twierdząc, że jest antyunijny, ale nie antyeuropejski. Znaczy to, że po stronie przeciwników Unii funkcjonuje subtelny podział na tych, którzy akceptują Europę jako taką, czując z nią nawet pewien duchowy związek, ale nie uznają Unii Europejskiej za ucieleśnienie ducha tejże Europy, oraz na tych, którzy odrzucają i jedno, i drugie.
Podobne podziały zaobserwować można także po stronie euroentuzjastów i zwolenników integracji unijnej, co wydaje mi się o tyle ważniejsze niż różnice po stronie przeciwników, że podczas gdy ci drudzy tak czy owak zamierzają głosować negatywnie w nadchodzącym referendum, od zrozumienia różnic dzielących zwolenników Unii zależeć może sposób prowadzenia kampanii na rzecz integracji, a także kształtowanie nadziei i wyobrażeń związanych z naszym akcesem do struktur europejskich.
Podział ten, w ogromnym uproszczeniu i mało elegancko, określiłbym jako podział na „kasiarzy” i „ryzykantów”, przy czym „kasiarze”, jak się wydaje, zajmują obecnie, zwłaszcza w mediach i polityce, wiodącą pozycję wśród optujących za Unią. W ich więc ujęciu, nasze starania o uczestnictwo w Unii wyglądają jak przygotowania do gigantycznego „skoku na kasę” bogatszych od nas krajów Europy Zachodniej. Aby dokonać tego skoku, trzeba oczywiście ponieść pewne ofiary w postaci przystosowania naszego prawa czy systemu gospodarczego do norm europejskich albo też trzeba pójść na pewne ustępstwa w postaci na przykład „Invocatio Dei” w przyszłej konstytucji europejskiej, wszystko to jednak opłaci się w dwójnasób, w chwili gdy wejdziemy w świat unijnych dotacji, funduszy pomocowych, programów modernizacyjnych albo gdy osiągniemy dostęp do europejskiego rynku pracy. Powtarzanym tu często argumentem jest opinia, że przecież „nikt na wejściu do Unii jeszcze nie stracił”, założeniem zaś wyjściowym „kasiarzy” jest przekonanie, że Unia Europejska w momencie naszego do niej akcesu będzie tym samym organizmem, który oglądamy obecnie jako związek zamożnych krajów Piętnastki.
Nie można zaprzeczyć, że wizja promowana przez „kasiarzy” jest wizją wysoce atrakcyjną i sam słyszałem w telewizji opinię pewnego bezrobotnego, że jest za Unią, ponieważ na większym rynku łatwiej mu będzie znaleźć robotę. Niestety, jednak ta właśnie wypowiedź jest dla mnie również sygnałem, jakie to rozczarowania i frustracje nieść może radosna i bezkonfliktowa wizja „kasiarzy”. Wiadomo bowiem, że jednym z najżywiej dzisiaj dyskutowanych problemów w rozwiniętych krajach Zachodu jest pytanie, co właściwie, w obliczu nieustannego postępu technologicznego, należy zrobić z nadmiarem rąk do pracy, i to nie tylko prostej, ale i mocno skomplikowanej intelektualnie, którą komputery wykonują jednak szybciej i dokładniej. W momencie poszerzenia Unii o nowe kraje ustanie też zapewne, a w każdym razie zmniejszy się znacznie unijna hojność finansowa bądź też – co całkiem rozsądne – hojność ta skierowana zostanie w stronę krajów nędzy i ubóstwa, których wspomożenie jest w obecnym świecie jedyną drogą do zbiorowego bezpieczeństwa naszego globu, znacznie pewniejszą niż sojusze wojskowe lub bombardowania wybranych krajów rakietami najnowszych generacji. Można wymieniać jeszcze sporo takich oczekujących nas i dość łatwych do przewidzenia niespodzianek i tym, jak sądzę, różni się od stanowiska „kasiarzy” postawa „ryzykantów”.
Nazywam ich „ryzykantami” nie tylko dlatego, że są gotowi także w perspektywie nadchodzącego referendum podjąć ryzyko głębszego, bardziej skomplikowanego dialogu ze społeczeństwem, nie ukrywając czekających nas problemów i trudności. Nazywam ich tak dlatego, że w ich postawie wyróżniającą cechą wydaje się chęć podjęcia razem z innymi krajami Unii wspólnego ryzyka kształtowania nowego ładu europejskiego, którego efekt, jak w wypadku każdego ryzyka, nie jest wcale gwarantowany.
W ujęciu „ryzykantów”, do których, nie ukrywam, żywię szczerą sympatię, Europa i jej Unia wcale nie jest dziś rzeczywistością stabilną i ukształtowaną, lecz przeciwnie, przeżywa narastający kryzys rozwiązań, struktur i wartości. Czym bowiem innym jest gwałtowny wzrost nastrojów szowinistycznych także w głównych krajach Europy? Czym jest narastający ruch antyglobalistyczny, którego racje rysują się coraz mocniej, wyraźniej i bardziej przekonująco? Czym podkreślany nawet w encyklikach papieskich pogląd, że bezkarny globalny kapitalizm nie jest wcale jedyną odpowiedzią na krach realnego socjalizmu? Czym państwo etniczno-narodowe w sytuacji, kiedy w takiej Francji na przykład już dzisiaj drugą religią jest islam? Są to wszystko zagadki przyszłości, w których przegląda się główny nurt historii.
Zatem w oczach „ryzykantów” atrakcją integracji unijnej jest wejście do tego niesłychanego tygla i możliwość wzięcia udziału w fascynującej przygodzie, w którą wkracza dzisiaj – bo nie ma innego wyjścia – nie tylko kontynent europejski, ale i nasza cywilizacja. Zauważalną zaś różnicą pomiędzy nami a krajami obecnej Unii jest to, że tam przekonanie, iż rzeczywistość obecna jest chwiejna, ułomna i na dłuższą metę po prostu nie do utrzymania, staje się wiedzą coraz bardziej powszechną. U nas zaś przesłania ją nadal radosny miraż „skoku na kasę”, przyszłe źródło naszych rozczarowań.

 

Wydanie: 20/2002, 2002

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy