Podgryzanie imperium

Podgryzanie imperium

„Fast Food Nation” jest kolejnym filmem, w którym rozlicza się z jednym z „założycielskich” mitów Ameryki: z mitem Chicago Ameryka jest imperium w stadium zmierzchu – wywodzą analitycy. To ośmiela krytycznie nastawionych reporterów, dokumentalistów, filmowców. Mnożą się dokumenty o fatalnych amerykańskich pomysłach gastronomicznych (zeszłoroczny „Supersize Me”) czy tamtejszym rynku broni („Zabawy z bronią” Michaela Moore’a). Tym razem możemy obejrzeć atak na instytucję amerykańskich fast foodów. Do kin weszła właśnie historyjka „Fast Food Nation” Richarda Linklatera. Po tej premierze sieć restauracji szybkich dań nie powinna się podnieść. Jestem jednak o nią spokojny. Krytyka szybkich dań jest bowiem tak samo potrzebna jak same szybkie dania. Fabułka, która ma widzom otworzyć oczy na gigantyczne oszustwo, jakim są fast foody, również jest seryjnego wyrobu. Oto bowiem zadowolony z siebie dyrektor działu promocji sieci restauracji Mickey, przeżywa pewnego dnia w swoim eleganckim biurze bolesne otrzeźwienie. Popisowy produkt Mickeya, kanapka o nazwie „The Big One”, jak się okazuje, produkowany jest z zatrutego mięsa. Firma musi więc opracować nową kampanię medialną. A to wymaga, by dyrektor komórki public relations ruszył ze swego eleganckiego biura w teren. I przekonał się osobiście, skąd reklamowane przez niego bary dostają mięso. Tak zaczyna się podróż w stronę ciemnej strony fast foodów. Oglądamy byle jakie mięso, poddawane ciągłemu chemicznemu „doprawianiu”. Przy taśmie nastolatki dorabiające do kieszonkowego i nielegalni imigranci z Meksyku – zamiast fachowców. Do tego fatalne warunki sanitarne. Tym sposobem firma przyrządza kanapki, w których zakochana jest Ameryka. Historyjka otwiera widzom oczy na fakty, które większość z nich już zna. Scenarzysta filmu, Eric Schlosser, zebrał je bowiem w głośnej przed pięciu laty książce „Kraina fast foodów”, wydanej niedawno w Polsce przez wydawnictwo Muza. Z detalami (kompromitującymi) opisał w niej amerykański przemysł przetwórstwa żywości. Na książkę rzuciło się pokolenie antyglobalistów, które zyskało w niej wyczerpującą ilustrację głoszonych przez siebie haseł. Trafiła na kampusy uniwersyteckie całego świata. Na liście bestsellerów „New York Timesa” utrzymywała się przez dwa lata. Podobnie w Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Japonii. A teraz jej założenia zostały uprzystępnione w formie fabularnej. Co przyciągnie do kin tych samych antyglobalistów itd. Rozliczenie z rzeźnią Książka i film rozliczają się z jednym z „założycielskich:” mitów Ameryki: z mitem Chicago. Tyle że nie tego z czasów prohibicji i gangów, co film obfotografował już od każdej strony. „Kraina fast foodów” rozlicza się z Chicago jako największym na świecie kombinatem mięsnym. W dodatku – kombinatem, który dorobił się legendy z gatunku: wolni ludzie na pustkowiu wznoszą od zera pomnik pracowitości. „Pomnik” stanął rzeczywiście niemal w szczerym polu. Jeszcze w 1830 r. w miejscu dzisiejszego Chicago znajdował się garnizon wojskowy i osada zamieszkała przez 50 cywilów. Kiedy okazało się, że osada ma idealne położenie, by stać się centrum przetwórstwa mięsnego dla farm hodowlanych całego Dzikiego Zachodu, ceny gruntów wzrastały tu o 100% dziennie. Rzeźnie wyrastały jedna po drugiej, a miejscowy węzeł kolejowy dobudowywał kolejne połączenia. Pod koniec XIX w. rozrósł się do największego „suchego doku” świata. Nic dziwnego – astronomiczny zastrzyk gotówki przyniosła miastu wojna secesyjna – jego rzeźnie żywiły całą armię Północy. W przetwórstwie padał rekord za rekordem – 900 tys. wieprzy w trzy miesiące w najtrudniejszym okresie wojny. A to dopiero przygrywka – 20 lat po wojnie secesyjnej tutejsze rzeźnie przerabiały już 5 mln sztuk świń rocznie. Żeby zwierzęta nie traciły na wadze, przetrzymywano je w doskonałych jak na tamte czasy warunkach. Żartowano, że w Chicago zwierzęta rzeźne mają się lepiej niż mieszkańcy. To był gorzki żart. Mieszkańcy gnieździli się w norach, zżerani przez tyfus, ospę i gruźlicę. A możliwość pracy w rzeźniach ściągała tu wygnańców z całego świata. W 1880 r. nie tak dawna osada przekroczyła milion mieszkańców. W momencie wybuchu I wojny światowej mieszkało tu dwa i pół miliona ludzi, w tym ćwierć miliona Polaków. Wystarczyło kolejnych 25 lat i Chicago z przyległościami liczyło przeszło pół miliona „nowych Amerykanów”. Takich, co słabo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 49/2006

Kategorie: Kultura