W Turcji mieszanie się do polityki, nawet poprzez wypowiedzi artystyczne, to igranie z ogniem Emin Alper – reżyser filmowy, autor filmu „Gorące dni” Akcja pańskiego filmu rozgrywa się na tureckiej prowincji, która wydaje się spełnionym snem Recepa Tayyipa Erdoğana: rządzi tu tradycja, silna męska ręka, ludzie definiują się poprzez płeć i role społeczne. A nad tym, czy tak powinno być, nikt nie ma czasu się zastanawiać, bo są ważniejsze problemy, choćby brak wody. – Kryzys jest zawsze sojusznikiem dyktatorów. Ci, którym marzą się autorytarne rządy, bardzo chętnie popychają naród ku zapaści. Wystarczy spojrzeć na Władimira Putina w Rosji, który wysyła ludzi na wojnę, czy Erdoğana, który chce umocnić swoją władzę z pomocą kryzysu ekonomicznego. Historia nauczyła nas już wielokrotnie, że kryzysy sprzyjają manipulacji. Łatwo nabrać społeczeństwo na to, że chce się im przeciwdziałać, a pod pozorem wprowadzania reform naprawczych przesuwa się coraz dalej granice własnej władzy. Takie działania zawsze muszą doprowadzić do katastrofy, a mój film jest efektem przemyśleń na ten temat. Mieszkańcy ekranowej wsi mają naprawdę długą listę ludzi, którym są nieprzychylni: nie znoszą Romów, gejów, wyzwolonych kobiet, dziennikarzy i opozycjonistów. – Bardzo stara taktyka autorytarnych przywódców polega na tym, że występują przeciwko imigrantom czy LGBT+, bo w ten sposób mogą manipulować większością ludzi, którym wskazują wrogów. Jednoczą ludzi w obliczu wspólnego zagrożenia, a siebie samych kreują na zbawicieli od tego zagrożenia. Ta taktyka ma sens, bo zarówno imigranci, jak i osoby nieheteronormatywne są bardzo łatwym celem. Nie bronią się w sposób agresywny, nie stwarzają realnego zagrożenia. Tę strategię wykorzystują też rządzący w Turcji, na czym cierpią mniejszości etniczne i seksualne. A pan o tym głośno opowiada, co pewnie rządzącym się nie podoba. – Zawsze byłem reżyserem, który stawiał na kino polityczne. W młodości uważałem siebie za aktywistę, potem zacząłem walczyć o ważne dla mnie rzeczy za pomocą kamery. Miałem w głowie kilka projektów, które nie były polityczne, ale się do nich nie zabrałem, bo mój kraj nie pozwala mi na to. Dzieje się w nim tyle spraw wymagających reakcji, że nie chcę tracić czasu na filmy, które nie są zaangażowane w sytuacje. Spotykamy się na festiwalu filmowym w Antalyi, gdzie na projekcjach w salach kinowych są zawsze dwa puste fotele. To symbol uwięzionych ludzi kultury. Do więzienia trafił m.in. pański producent Çiğdem Mater. Z kinem politycznym w Turcji nie ma żartów. – W Turcji jeszcze nie wsadzają do więzienia za robienie filmów. Ale mieszanie się do polityki, nawet poprzez wypowiedzi artystyczne, to igranie z ogniem. Za każdym razem mam problem ze zdobyciem środków na swój kolejny obraz. I czuję, że po „Gorących dniach” nie dostanę dotacji z państwowej kasy na następny film. Władza lubi też mieszać się w kwestie dystrybucji i nie zdziwiłbym się, gdyby próbowano ograniczyć pokazywanie mojej produkcji. Ale tego wszystkiego nie da się porównać z siedzeniem w więzieniu, co raczej mi nie grozi. Od niedawna macie w Turcji Netfliksa. Może to jest jakaś opcja dla pana? – Netfliksa nie interesuje kino arthouse’owe. Pod tym kątem platforma jest przewidywalna, wiadomo, że to się nie zmieni. A z rządzącymi nigdy nic nie wiadomo. Reżimy takie jak ten zbudowany przez Erdoğana, rządzą się tym, że są nieprzewidywalne. Nigdy nie wiesz, kto znajdzie się na ich celowniku. Dlaczego nie mieliby to być artyści? – Bo jesteśmy mało znani. Szkoda tracić na nas czas. Kto by się tam przejmował reżyserem z obszaru kina artystycznego, którego film zobaczy garstka ludzi? Władza woli się skupiać na wrogach, którzy mają większe wpływy i dotarcie. Zwłaszcza po covidzie zmienił się krajobraz kina i sposoby odbioru filmów. Produkcje artystyczne nie przyciągają widzów i trudno będzie się zbliżyć do wyników sprzed pandemii. Filmowcy jednak Erdoğanowi nie odpuszczają. Cała grupa młodszych reżyserów piętnuje uwstecznienie prowincji, która boi się nie tylko obcych i innych, ale i artystów, jak w „Black Night” Özcana Alpera, czy wykształconych kobiet, jak w świetnym „Snow and the Bear” Selcen Ergun. – Muszę przyznać, że jestem zaskoczony, że nasze filmy mają wspólny mianownik i łączy je podobna tematyka. To, że każde z nas umiejscawia akcję swojego filmu na wsi, nie jest związane z tym, że chcemy wyolbrzymić dysproporcje pomiędzy miastem a prowincją. Wykorzystujemy wieś jako









