Polityka pozorów i polityka zasad

Polityka pozorów i polityka zasad

Czy dekomunizacja ma polegać na naśladownictwie najgorszych wzorców zachowań władzy komunistycznej i PZPR-owskiego betonu? Prezydent Clinton odwoływał się w czasie sprawowania urzędu do hasła: „Economy, stupid!” („Gospodarka, głupku!”) jako do swego rodzaju politycznego memento uzmysławiającego sferę najważniejszych priorytetów. Sądził, że troska o gospodarkę i w efekcie dobre wyniki ekonomiczne zapewnią mu pozytywne oceny społeczne i reelekcję. Utwierdzała go w tym przekonaniu obsługująca Biały Dom firma PR-owska. Była to opinia w owym okresie do znudzenia obiegowa. Mimo jej oczywistej fałszywości i płytkości zyskała w mediach status niepodważalnej prawdy, a firma PR zarobiła na tym hasełku krocie. Błędna zaś była nie dlatego, że w amerykańskim systemie politycznym wpływ prezydenta na sprawy ekonomiczne jest znacznie mniejszy niż wpływ Kongresu, ani nie dlatego, że skutki znaczących decyzji politycznych, pozytywnie wpływających na rzeczywistość gospodarczą ujawniają się z wielomiesięcznym lub nawet dłuższym opóźnieniem, co jest przyczyną tego, że często ich owocne plony niezasłużenie zbierają dopiero następcy tych, którzy te decyzje podejmowali. Nieprawdziwość tej obiegowej i banalnej opinii wynikała a priori z ustalonej już w momencie telewizyjnej debaty Kennedy-Nixon roli mediów w amerykańskiej polityce i została potwierdzona empirycznie w przypadku samego Clintona, który przecież o mało co nie został zdjęty z urzędu z przyczyn wizerunkowych – z powodu medialnej afery rozporkowej, czyli afery wirtualnej, a nie za sprawą zastoju czy jakichkolwiek problemów gospodarczych. Clinton, gdyby był przewidujący, powinien był powiesić sobie na ścianie inne hasło, np.: „Wizerunek, głupku!” albo coś podobnego, z tym samym przekazem. W latach 60. telewizja po raz pierwszy wykreowała lidera politycznego i przesądziła o sukcesie wyborczym Kennedy’ego. Wśród wyborców, którzy śledzili tę samą debatę telewizyjną za pośrednictwem radia, wygrał Nixon, a więc treść przekazu w telewizji okazała się mieć drugorzędne znaczenie. Na pierwsze miejsce wysunęły się sprawy nieistotne – tzw. wizerunek, czyli subiektywny odbiór kandydata pod kątem tego, co się podoba przeciętnemu masowemu odbiorcy konsumentowi, co dobrze wypada, co można spreparować itd. Polityk, kandydat na obieralny urząd, prezydent stali się towarem, podlegającym regułom reklamy i marketingu. To doświadczenie niestety legło u podstaw nowej dziedziny pseudowiedzy – politycznego PR, socjotechnicznej manipulacji wizerunkiem. Odtąd wygrywanie wyborów stało się czymś zgoła innym niż konkurencją wizji, programów, argumentów, opinii, zasad, osobowości i autorytetów. Polityka oddaliła się od wymogów rozumności i racjonalności, demokracja skręciła w stronę populizmu, świadome obywatelstwo zdominował głos bezkrytycznych mas. Później PR, jak dotąd wyżywający się jedynie na terenie wolnorynkowej gospodarki, wkroczył we wszystkie sfery decyzji politycznych. Dziś wiemy już na przykład, że zarówno ostatnia, jak i poprzednia wojna USA z Irakiem zostały usprawiedliwione metodami PR, poprzez odwołanie się do nieprawdziwych przyczyn. Rząd amerykański okłamał swoje społeczeństwo i społeczność międzynarodową, bo widać uznał, że prawdziwych przyczyn społeczeństwo mogłoby nie zrozumieć i nie zaakceptować. Ten nieprawdopodobny obrót spraw – wojny wywoływane niejako przez prywatne i oparte na zasadzie zysku firmy PR – przeszedł do bieżącej praktyki i stał się polityczną rutyną w sposób właściwie niezauważony w kraju uznawanym za wzór wolności i demokracji. Wyostrzam problem w celu uzmysłowienia tego przeobrażenia – rzecz jasna, firmy PR same wojen nie powodują w dosłownym sensie tego słowa, ale faktem pozostaje jednak uzależnianie decyzji politycznej, nawet tak doniosłej w skutkach dla państwa i obywateli jak wojna. Od jej percepcji medialnej, konsultowanie jej nie z reprezentantami narodu i nie z opinią publiczną par exellance, lecz z płatnymi konsultantami od wizerunku, ubieranie jej w fałszywe preteksty, unikanie rzetelnej debaty, pozbawianie społeczeństwa realnej wiedzy i realnego wpływu na tak zasadnicze decyzje czy wręcz okłamywanie go. Biorąc to pod uwagę, należałoby poddać rewizji ocenę roli w demokracji tzw. czwartej władzy – rachunek nie jest tak jednoznacznie pozytywny, jakby tego chciały same media. Dodatkowo doświadczenia te pouczają nas, że nie każda „profesjonalizacja” – w tym wypadku wprowadzenie do polityki profesjonalnego marketingu – oznacza merytokrację i postęp demokracji. Jest przeciwnie, wprowadzając zasady PR, kierowano się przecież chęcią sprzyjania przeciętnym gustom tłumu, najwyraźniej uznając, że łatwiej się komunikuje i rządzi bezkrytyczną i sterowalną socjotechnicznie masą niż

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2006, 2006

Kategorie: Opinie