BRICS zyskał sześciu nowych członków – i nieformalne chińskie przywództwo O tym rozszerzeniu mówiło się już od lat, w końcu taki miał być cel istnienia tego nieoczywistego paktu. Kiedy powstawał, jeszcze jako czteroczłonowy blok, w 2009 r. na szczycie w Jekaterynburgu, miał przypieczętować wybicie się dawnych europejskich kolonii na pozycję globalnych pierwszoligowców. Najgłośniej za zinstytucjonalizowaniem współpracy z Rosją, Chinami i Indiami agitował ówczesny prezydent Brazylii Luiz Inácio Lula da Silva. Typowy dla latynoskiej lewicy antyimperialista, niechętnie nastawiony do amerykańskich rozwiązań gospodarczych, marzył wtedy otwarcie o stworzeniu platformy będącej realną przeciwwagą dla bogatej Północy. Chodziło mu przy tym nie o konkretną płaszczyznę, ale o zasady. Dokładniej mówiąc, o to, że zasady piszą Waszyngton i Bruksela, a każdy ma grać w ich grę. Drugie życie układu 14 lat temu Lula roztaczał wizje wielkiego południowego (czytaj: antykolonialnego, niekoniecznie liberalnego gospodarczo) sojuszu. Z tej wizji niewiele się ziściło, zwłaszcza z jego punktu widzenia. Do grupy dołączył tylko jeden nowy członek – Republika Południowej Afryki w 2010 r. – a spośród założycieli to Brazylia przez lata miała zdecydowanie najmniej do powiedzenia. Kolejne szczyty przebiegały pod dyktando albo rosnących w siłę Chin, albo zaczepiającej Zachód Rosji Putina. Z czasem własną grawitację zaczęły wytwarzać Indie, głównie dzięki potencjałowi demograficznemu. Ale jakkolwiek patrzeć, sojusz rósł raczej do środka niż na zewnątrz. Partnerów nie przybywało, dominacja USA w handlu i ustalaniu jego reguł (głównie za pośrednictwem Światowej Organizacji Handlu, WTO) pozostawała niezagrożona, podobnie jak pozycja dolara jako uniwersalnej waluty transakcyjnej. Ludzie małej wiary mogliby pomyśleć, że na tym koniec, nowego światowego porządku nie będzie. Zakończony półtora tygodnia temu w Johannesburgu szczyt BRICS tchnął jednak w organizację nowego ducha. Głównie za sprawą rozszerzenia, bo przyjęto sześć nowych państw: Argentynę, Etiopię, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Iran, Arabię Saudyjską i Egipt. To i tak mało, bo o członkostwo ubiegały się łącznie 23 państwa, wcześniej była mowa nawet o 40. Oprócz zmiany liczby uczestników oraz szyldu, z BRICS na BRICS+, na szczycie w RPA dokonała się też cicha, ale bardzo znacząca reorientacja. Podczas gdy zachodni komentatorzy skupiali się na obecności i słowach Siergieja Ławrowa i emitowanych na wideo przemówieniach Władimira Putina, Xi Jinping po cichu chwycił za ster – i obrał kurs na Pekin, obowiązkowy właściwie dla wszystkich zgromadzonych. W przyjęciu każdego kraju z tej listy Państwo Środka ma bowiem istotny interes. Analiza rozszerzenia pokazuje, że – choć oczywiście nieznane są kulisy negocjacji wśród członków założycieli – to Xi miał decydujący głos w wybieraniu nowych partnerów. Trudno, żeby było inaczej, w końcu Chiny są największym i najbardziej wpływowym geopolitycznie krajem z pierwotnej piątki, a ich gospodarka jest większa od pozostałych czterech razem wziętych. Ta druga informacja pokazuje, że choć półtorej dekady temu mowa była o emancypacji, suwerenności i współpracy, ostatecznie BRICS stał się po prostu kolejnym sojuszem handlu międzynarodowego, tylko może niekoniecznie tak wolnego jak w Unii Europejskiej czy w NAFTA, Północnoamerykańskim Układzie Wolnego Handlu, w jego pierwotnej wersji. Oliver Stuenkel, niemiecko-brazylijski ekspert ds. stosunków międzynarodowych, zauważył zresztą na łamach „Americas Quarterly”, że owszem, o nowych członkach była już mowa od dawna, ale za rozszerzeniem najbardziej lobbował właśnie Pekin, przy wyraźnie sceptycznym podejściu do tej kwestii zwłaszcza Indii i Brazylii. Oba te kraje miały własne powody, by sprzeciwiać się ekspansji pod dyktando Chin, ale kazus Brazylii jest szczególnie ciekawy, bo pokazuje, jak nierówno rozkładają się wpływy w tej organizacji. I że chęć podbicia stawki na poziomie globalnym może się odbić czkawką we własnym regionie. Argentyńska niewiadoma Przyjęcie Argentyny do BRICS to nie tylko relatywna niespodzianka, ale też potencjalna bomba z opóźnionym zapłonem. Zaproszenie do sojuszu otrzymała bowiem administracja odchodzącego prezydenta Alberta Fernándeza, której zarówno z Chinami, jak i z Rosją było w ostatnich latach po drodze. Oba mocarstwa zaopatrywały rząd w Buenos Aires w szczepionki na koronawirusa, a Pekin jest największym importerem argentyńskich produktów. Do Chin tafia 21,5% całego argentyńskiego eksportu. To więcej niż do sąsiedniej Brazylii, tradycyjnie najważniejszego partnera handlowego, i prawie dwa razy więcej niż do Stanów Zjednoczonych.









