POPiSu ciąg dalszy

POPiSu ciąg dalszy

Teoretycznie od blisko roku PiS już nie rządzi. Formalnie rządzi koalicja PO i PSL. Forma rządów złagodniała. Rząd oficjalnie nie tropi już urojonych spisków i układów. Sporo też robił, by poprawić wizerunek Polski w świecie, mocno nadszarpnięty przez dwa lata rządów PiS. Władza stała się bardziej przyjazna ludziom, okazując społeczeństwu przyjazną twarz. „Wilcze oczy” Tuska widzi tylko czasem któryś z braci Kaczyńskich, nawet Nelly Rokicie, zdaje się, przestały się one ukazywać. Wzajemna niechęć PO i PiS zdaje się jednak narastać, a kompromitujący Polskę konflikt między prezydentem i jego poputczykami z jednej strony, a premierem i ministrem spraw zagranicznych rozgrywany na iście dziecinnym poziomie trwa i nasila się. Jeszcze Polacy nie ochłonęli po obustronnej wymianie złośliwości w związku z konfliktem w Gruzji, a już doszły nowe sceny z wizyty Condoleezzy Rice. Dwóch najważniejszych w państwie dostojników, jakimi są prezydent i premier, umizgiwało się na oczach telewidzów do bądź co bądź tylko ministra spraw zagranicznych, bo tym de facto jest amerykański sekretarz stanu. Nie tylko, że w tych umizgach panowie próbowali się wzajemnie przelicytować, ale robili to niezgrabnie, wzajemnie próbując konkurenta zdyskredytować. Chcąc zapewne sprawić gościowi zza oceanu przyjemność, premier Tusk, wychodząc poza protokół, popisywał się publicznie swą szkolną angielszczyzną. Chodziło być może o to, by pokazać, że tak już w Polsce kochamy Amerykę, że wszyscy uczymy się angielskiego, choć niektórym, jak widać, przychodzi to z trudem, ale tego trudu sobie nie szczędzą. Na ten premierowy angielski speach bezgłośnym rechotem publicznie raczył zareagować prezydent Kaczyński. Nie powinien tego robić z dwóch co najmniej powodów. Z osobistego, bo sam nawet taką szkolną angielszczyzną, zdaje się, nie włada. Nie powinien tym bardziej z powodu politycznego. Nawet gdyby zły akcent premierowej angielszczyzny raził prezydenta, przywykłego do akcentu oksfordzkiego, nie wolno mu było publicznie śmiać się z premiera. Zachował się skandalicznie. Takie zachowanie nie przystoi głowie państwa. Tak czy owak obaj panowie dali opinii publicznej i amerykańskim gościom, których tak chcieli honorować, żałosny popis. Mimo takich popisów, mimo jawnie demonstrowanej niechęci do siebie obydwu prawicowych partii i ich liderów w Polsce faktycznie rządzi POPiS. Okazuje się więc, że do tego, aby współrządzić, wcale nie trzeba wchodzić do rządzącej koalicji. Co więcej, okazuje się, że można być nawet w ostrym konflikcie z rządzącą koalicją, a mimo to mieć decydujący wpływ na rządy. Rządzenie spoza koalicji ma dodatkowe walory. Przede wszystkim nie ponosi się odpowiedzialności za niepowodzenia, do których się rząd doprowadziło, co więcej, można go za te niepowodzenia dowolnie ostro krytykować. Platforma wpadła w pułapkę bez dobrego wyjścia. Przed trzema laty szła do wyborów, zapowiadając po nich koalicję z Prawem i Sprawiedliwością, która to koalicja była czymś oczywistym i najzupełniej naturalnym dla niedoszłego „premiera z Krakowa”. Wybory wygrało jednak PiS i dobrało sobie zupełnie innych koalicjantów: Samoobronę i LPR. Upokorzona Platforma mimo to wsparła likwidację WSI, poparła ustawę o CBA w takim kształcie, że jego szef Mariusz Kamiński praktycznie jest nieodwoływalny, licytowała się w radykalizmie lustracyjnym z PiS, które w tej kwestii było mimo wszystko bardziej powściągliwe, ostatecznie poparła haniebną ustawę lustracyjną, którą zmiażdżył później Trybunał Konstytucyjny. Teraz w koalicji z PSL, który, jak wiadomo, zawsze jest gotów wejść do każdej koalicji, Platforma niby rządzi. Tak naprawdę nie rządzi, ale w miarę sympatycznie administruje państwem. Zapowiedzianych reform państwa nie jest w stanie przeprowadzić, bo prezydent zapowiedział, że zawetuje wszystkie zmierzające w tym kierunku ustawy, i przy ustawie medialnej już to zrobił. Odrzucenie prezydenckiego weta wymagałoby współpracy z SLD, a dla Platformy SLD to „postkomuna”, a z postkomuną Platforma współpracować ze względów ideowych nie będzie. Krótko mówiąc, Platforma nie ma dość sił, by naprawić w Polsce to, co w poprzedniej kadencji pomogła Prawu i Sprawiedliwości zepsuć. W efekcie media publiczne, w tym przede wszystkim docierająca wszędzie i zwłaszcza na prowincji najbardziej opiniotwórcza TVP, pozostają w rękach PiS i jego dawnych koalicjantów. Na czele wszechwładnego i pozbawionego kontroli CBA nadal stoi polityk PiS, namaszczony przez braci Kaczyńskich. IPN – policja polityczno-historyczna, jej prezes i kolegium w kuriozalnym składzie przeżywają swój wiek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 36/2008

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki