Potrzebuję silnej ręki

Potrzebuję silnej ręki

Jeżeli pracuję z prawdziwym artystą, mogę zrobić i powiedzieć wszystko Rozmowa z Jolantą Fraszyńską – Czy pamiętasz ten moment w swoim życiu, kiedy podjęłaś decyzję – “będę aktorką”? Czy dziś, po kilku latach pracy w teatrze, telewizji i filmie, możesz powiedzieć bez wahania – “tak, to była dobra decyzja”? – Jestem zadowolona, że uprawiam ten zawód, bo aktorstwo zawsze było moim przeznaczeniem. Nie marzeniem, nie pasją, ale właśnie przeznaczeniem. Nie pamiętam od kiedy, ale od bardzo dawna, od dzieciństwa, coś mnie gnało na scenę, coś mnie zmuszało do recytowania wierszyków, śpiewania piosenek. Pochodzę z Górnego Śląska i już jako małe dziecko wchodziłam na jakieś parapety i śpiewałam dwanaście zwrotek “Od bytomskich strzelców”, za co życzliwi słuchacze okolicznych domów częstowali mnie landrynkami. Mama opowiada, że wśród innych dzieci nigdy mnie nie było widać, ale zawsze mnie było słychać. Dziś mam 32 lata i sporo już udało mi się zagrać. Mogłabym być szczęśliwa, gdyby nie fakt, że artyści, jeśli poważnie podchodzą do swojej pracy, powinni być wiecznie niezadowoleni. Chodzi mi o pewien stan wewnętrznego napięcia, które mobilizuje do pracy, do poszukiwań. Samozadowolenie morduje każdą sztukę. Nie narzekam, ale bywają momenty, kiedy chciałabym odrzucić wszystko to, co jest mało twórcze, a co także należy do codzienności teatralnej i filmowej. Najbardziej dojmujące jest zarabianie pieniędzy… Ten zawód jednak przynosi tak wiele satysfakcji, że nie chciałabym go zamienić na inny. Choć chwile uniesień zdarzają się rzadko, to przecież się zdarzają! I nie sposób porównać ich z niczym innym. – Debiutowałaś na scenie jeszcze jako studentka wrocławskiej PWST i właściwie niemal od razu stałaś się gwiazdą wrocławskiego Teatru Polskiego, jednej z najlepszych scen w kraju. Posypały się nagrody… – Rzeczywiście, bardzo wiele sukcesów zawdzięczam właśnie teatrowi, choć tkwi w tym pewien paradoks. Po pierwsze, teatr współczesny nie jest w stanie zapewnić aktorowi ani popularności, ani środków na utrzymanie, więc słowo “sukces” użyte w tym kontekście brzmi nieco śmiesznie. Po drugie – nie należę do tych osób, które potrafią wytrzymać monotonny cykl sezonów teatralnych, dni i wieczorów, prób i spektakli, pogawędek w bufecie i garderobie, a zwłaszcza powtarzania po wielekroć tych samych kwestii, w identycznych sytuacjach, wśród znudzonych partnerów… – Kiedy więc przychodzą te uniesienia, o których mówiłaś? – Kiedy do teatru wchodzą wielcy reżyserzy – Krystian Lupa, Jerzy Jarocki… Wtedy zdarza się sceniczna przygoda, wtedy aktor bywa oczarowany, zaczarowany, wtedy zdarzają się rzeczy, które zaskakują nas samych, wszystkich pracujących nad spektaklem… – Nawet Jerzemu Jarockiemu zdarzają się mniej udane spektakle… – Na pewno tak się zdarza, choć prace tej klasy reżysera nigdy nie schodzą poniżej poziomu najwyższego profesjonalizmu… Artystyczna przygoda, o jakiej mówię, nie jest jednak bezpośrednio związana z oceną konkretnego przedstawienia. To raczej przeżycie emocjonalne związane z odkrywaniem nowych światów w sobie i dokoła siebie – na próbach, podczas pracy nad rolą… – Ten hołd składany przez ciebie profesorowi Jarockiemu wydaje mi się eleganckim unikiem… Czy tylko praca z mistrzem może dawać autentyczną satysfakcję? To oznaczałoby, że większość aktorów skazana jest na wieczne męki i brak sukcesów… – Większość jest skazana! Jeśli jednak trafią na Lupę, Jarzynę, Warlikowskiego, Glińską, to ich szanse gwałtownie rosną… Trzeba umieć skorzystać z szansy. Jeśli mówię z zachwytem o pracy z Jerzym Jarockim, to wiem, że nie będę oryginalna, bo tego artystę komplementowali już najwięksi. Ja mówię o swoim małym, osobistym doświadczeniu, o tym, czym były dla mnie dwa przedstawienia według “Płatonowa”, czy role w “Wujaszku Wani”… Zupełnie inaczej, ale również bardzo interesująco, fascynująco wprost pracowało mi się z Krystianem Lupą nad “Powrotem Odysa”, czy z Grzegorzem Jarzyną nad “Nie zidentyfikowanymi szczątkami ludzkimi”. To były pierwsze teatralne doświadczenia po mojej przeprowadzce do Teatru Dramatycznego w Warszawie. Teraz ponownie pracuję z Krystianem Lupą i znów odkrywam nowy świat. – Twoje dziewczęce emploi w dużej mierze decydowało o powierzanych ci rolach i w teatrze, i w filmie. Bywałaś Szekspirowską Julią, Anią z Zielonego Wzgórza, Bianką w “Białym małżeństwie”… Czy to ci nie ciążyło, czy takie przypisanie nie stało się rodzajem szufladki? Czy Jola stała się już

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 39/2000

Kategorie: Wywiady