Prawda też ma granice

Prawda też ma granice

Jestem przeciwny wyciąganiu na siłę zwierzeń od ludzi pokazywanych w dokumencie Rozmowa z Pawłem Łozińskim – Rozumiem, że występując w waszym piśmie, nie staję się automatycznie zwolennikiem Aleksandra Kwaśniewskiego? – Nie. Ale chcę porozmawiać o kinie dokumentalnym, nie o polityce. Dokument często jest traktowany jako gorszy gatunek niż fabuła: ma mniejszą widownię, przynosi mniejszą popularność i pieniądze. Nierzadko reżyserzy traktują go jako boczną furtkę do fabuły. Jednak ostatnio stał się popularny, wzbudza dyskusje, polemiki. Coś się dzieje. – Nie zauważyłem tego. – Telewizyjna Jedynka wprowadziła do ramówki stały program dokumentalny, który zyskał dużą popularność. – Bo jest pokazywany w bardzo dobrym czasie. A także dlatego, że ludziom często serwuje łatwe, lekkostrawne rzeczy, harlequiny dokumentalne. Uważam, że produkcja dokumentalna idzie w niedobrą stronę. Robi się filmy pod najniższe gusta publiczności. Telewizja wychodzi z założenia, że tzw. oglądalność jest najważniejsza. I trudno się temu dziwić. Gorzej, że wyciąga się z tego wnioski, że im więcej ludzi coś zobaczy, tym jest to lepsze. Często jest dokładnie odwrotnie. Telewizja publiczna zaczęła się ścigać z prywatną na oglądalność, na serwowanie widzom dokumentalnych “atrakcji”, często w złym guście. Nigdy tego wyścigu nie wygra, powinna startować w innej konkurencji: filmów mądrzejszych. Wydaje mi się, że widzowie są gotowi na poważniejszą rozmowę, chcą być poważnie traktowani. Potrzebują filmów trochę głębszych, które nie ograniczają się tylko do powierzchownego opisu rzeczywistości. Chcą, żeby ktoś z nimi porozmawiał o świecie, który jest dokoła. – Był pan w jury festiwalu filmów dokumentalnych w Krakowie. Jak pan ocenia stan dzisiejszego kina tego typu? – Nie wydaje mi się, żeby działo się coś interesującego. Nie ma kina dokumentalnego, są dokumenty telewizyjne. To zupełnie co innego. Są za długie, przegadane, rozwlekłe, nudne. Zanika umiejętność celnego skrótu. Na festiwalu obejrzeliśmy 48 utworów, z czego tylko 3-4 można nazwać filmami. Reszta to tzw. newsy, relacje, reportaże, programy interwencyjne, czyli mówiąc krótko – pomylenie gatunków. – Czym jest dla pana film dokumentalny? – Próbą własnego spojrzenia na świat; określenia, co mi się w nim podoba, co mnie wzrusza, śmieszy, denerwuje. Interesują mnie sprawy elementarne. To, o czym ludzie marzą, czego się boją, co ich trapi, jakie pytania sobie zadają, jakie mają wątpliwości. Dobry film dokumentalny daje się oglądać na różnych poziomach: na poziomie podstawowym opowiadanej historii oraz na poziomie wyższym, uniwersalnej metafory. Staram się tak opowiadać historie, żeby znaczyły trochę więcej niż widać. Na przykład “Siostry” to opowieść o dwóch starszych paniach, które siedzą na ławce i rozmawiają o pogodzie, o tym, że jedna musi dla zdrowia chodzić, a druga jej pilnuje. Ta rozmowa złożyła się na krótki film, nie tylko o tych dwóch paniach, ale o ludziach w ogóle. O miłości i o przemocy, o tym, że silni i słabi potrzebują siebie nawzajem. – Pana filmy opowiadają o zwyczajnych ludziach, codziennych sytuacjach. Nie o przypadkach patologicznych: degeneratach, zboczeńcach, szaleńcach itd. Tymczasem większość filmów, które pokazuje telewizja, idzie w stronę sensacji, ekstremy, by wymienić cykle dokumentalne “Katastrofy na żywo”, “Tragedie” itd. Drugi trend widoczny w telewizji to podglądanie ludzi w intymnych sytuacjach, włażenie z butami w ich życie. – Niestety, telewizja często odwołuje się do najniższych ludzkich instynktów, potrzeb. Podejrzeć kogoś przez dziurkę od klucza, podsłuchać przez ścianę. Telewizja pokazuje, że wolno tak robić. I to jest niebezpieczne, bo widzowie myślą: w telewizji pokazali, znaczy, że tak można, a może nawet trzeba. To pewnie rzecz wrażliwości. Ja nie lubię, kiedy ktoś wchodzi do mojego domu nieproszony, bez pukania. I sam staram się innym tego nie robić. Być może większość widzów chce, żeby było łatwo i przyjemnie, żeby od samego rana pooglądać gołe baby i usłyszeć intymne zwierzenia na każdy temat. Ale co ma zrobić mniejszość? W sztuce nie ma demokracji, głosowanie przez oglądanie nie może być miarą jakości. – Czy “Big Brother” to, według pana, film dokumentalny? – Nie. To jest okropny eksperyment na ludziach. Oni chcą się wyrwać z anonimowości i zarobić pieniądze, dlatego dają się podglądać w zamknięciu przez 100 dni. To nie film. Nie ma myśli, nie ma konstrukcji. Jeśli już, to wolałbym zobaczyć kulisy tego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2001, 2001

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska