Prezes na sankach

Prezes na sankach

Wildstein nie wie, że z komercją walczy się na programy, a nie na liczbę zatrudnionych Kiedy kasjerka w okienku pocztowym zobaczyła moją książeczkę radiofoniczną i usłyszała, że chcę zapłacić abonament za cały rok, powiedziała tak, by usłyszała ją cała kolejka: „Lepiej by pan dał na biedne dzieci, zamiast płacić na telewizję. Przecież tam już nie ma co oglądać”. Kolejka z aprobatą podzieliła pogląd pani z okienka, która ze złością przywaliła stempel w książeczce. Tę wiadomość przekazuję prezesowi telewizji publicznej, który – przypomnę dla porządku – nazywa się Bronisław Wildstein i został prezesem z partyjnego nadania lub jak kto woli z namaszczenia braci Kaczyńskich. Dopóki bracia nie opuszczą kciuka w dół, Wildstein będzie rządził, choćby nie wiem ilu Giertychów z sejmowej trybuny krzyczało, że jego czas się skończył. Tę wiadomość przekazuję też pani Kruk, przewodniczącej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która broni prezesa, bo tak jak on została namaszczona na stanowisko przez wspomnianych braci i tak jak on zna się na telewizji. Słowem wart Pac pałaca, a pałac Paca. Czeka nas wiele… 12 maja 2006 r. Bronisław Wildstein napisał do pracowników TVP list. „Rada Nadzorcza wybrała mnie wczoraj na prezesa TVP. Jest to początek tworzenia nowego Zarządu – docelowo będzie on pięcioosobowy. Kolejnych, uzgodnionych ze mną nominacji spodziewam się w przyszłym tygodniu. Przez najbliższe tygodnie będę się przyglądał funkcjonowaniu Telewizji Polskiej. Chciałbym najpierw ustawić ją organizacyjnie, aby potem zająć się sprawami programowymi. Telewizja coraz częściej przegrywa konkurencję ze stacjami komercyjnymi nie tylko jeśli chodzi o oglądalność, ale także na polu realizacji misji publicznej. Tak nie powinno być, to trzeba zmienić. Wciąż niewykorzystany jest potencjał oddziałów terenowych, zmian wymaga informacja i publicystyka. To tylko niektóre z wyzwań, które przed nami stoją. Czeka nas wiele zmian. Chciałbym, by telewizja publiczna była dobrym miejscem pracy, przyciągającym najlepszych fachowców. Liczę na państwa pomoc i zaangażowanie”. Krótko i treściwie. Jest 22 stycznia 2007 r. Bronisław Wildstein ma za sobą osiem miesięcy ciężkiej roboty. Po ośmiu miesiącach samodzielnych rządów, bo pozostali członkowie zarządu to raczej figuranci, których tak jak radę nadzorczą Wildstein ma w głębokiej pogardzie, telewizja coraz częściej przegrywa konkurencję ze stacjami komercyjnymi „nie tylko jeśli chodzi o oglądalność, lecz także na polu realizacji misji publicznej”. Potencjał oddziałów terenowych nie tylko nie jest wykorzystany, ale zrodził się rewolucyjny pomysł, żeby oddziały okroić, a może nawet sprywatyzować. Publicystyka zmieniła się na gorsze, a informacja nadal przegrywa ze stacjami komercyjnymi. Telewizja nie stała się miejscem pracy dla najlepszych fachowców, bo starych wymieciono, a nowi do telewizji Wildsteina się nie garną. Za miesiąc lub dwa inny nowy prezes będzie mógł przepisać gotowy list Wildsteina z 12 maja 2006 r. i nadać mu aktualną datę. Wszystkie wymienione przez Wildsteina zadania będą wciąż aktualne. Trochę trudniej będzie je zrealizować, bo pogłębiona zapaść nie da się już łatwo odwrócić, ale to nie będzie zmartwienie fachowca, który, przypomnę, doświadczenie zdobywał jako kierownik chóru oratoryjnego i orkiestry, a pozycję – wynosząc z narażeniem życia z pilnie strzeżonych archiwów IPN listę agentów, zwaną od imienia bohatera „listą Wildsteina”. Kolejny już prezes nie będzie takim fachowcem. Jeśli wierzyć dobrze poinformowanym, nie będzie to także prezes z konkursu, tylko człowiek namaszczony przez braci Kaczyńskich. Także niemający pojęcia o telewizji, ale za to swój. Będzie mógł tak jak Wildstein mieć w głębokiej pogardzie radę nadzorczą, która w poddańczym geście podniesie paluszki i człowieka „wybierze”. Jak prezes z prezesem „Dziś Telewizja Polska nie jest już taka sama, jak za czasów Roberta Kwiatkowskiego. Stało się tak głównie dzięki pracy Bronisława Wildsteina…”. Święte słowa. Te słowa („Fakt” 13.01.07) napisał nie byle kto, tylko prezes Polskiego Radia Krzysztof Czabański, który jak wróble ćwierkają, ma zasiąść na stołku Wildsteina. Czabański nie odnosi się do spadku widowni, nietrafionych programów, zmienianej bez sensu ramówki, pieniędzy wyrzuconych na promocję chybionych pasm publicystycznych czy twarzy „Wiadomości”, które nim zdjęto billboardy, twarzami „Wiadomości” być przestały. Czabański na wszelki wypadek kadzi facetowi, który położył publiczną telewizję. Czabański ceni Wildsteina, bo w jego telewizji, za którą pani na poczcie nie chce płacić abonamentu, „wyraźnie widać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2007, 2007

Kategorie: Kraj