Prezes w schronisku

Prezes w schronisku

Równia pochyła

Gdy w 1998 r. Romet upadł, Arek stracił pracę. Szybko rozpadł się jego kolejny związek. Wrócił do mamy, do jej pokoju z kuchnią. Z pracą było ciężko. Ale coś tam podłapywał. Najpierw pracę w ochronie. Potem jakieś sprzątanie w hipermarkecie. Ale to już była równia pochyła. Pił coraz więcej i tracił kolejne zajęcia. – Nie żeby pójść napranym do roboty, ale gdy się piło dwa-trzy dni, to później na kacu gigancie po prostu nie chciało się iść do pracy. Byłem już wówczas mocno uzależniony. Ale o tym nie wiedziałem. A uzależniony chce tylko się napić. Nieważne, że nie będzie na chleb. Tym bardziej że w domu czekała matka. I jej emerytura. Wiedziałem, że mnie nie wyrzuci, bo to była taka miękka miłość. A dla mnie picie było ważniejsze niż opłaty za mieszkanie, jedzenie, łzy matki…

W 2005 r. siostra z mężem zabrali mamę do siebie, do Świecia. – Nie mogłam już znieść płaczu żalącej się mamy – wspomina Teresa Theus. Wkrótce Arek stracił mieszkanie i trafił do bydgoskiego schroniska dla bezdomnych przy Fordońskiej. Tu trochę otrzeźwiał. Błyskawicznie znalazł robotę. Znów w serwisie sprzątającym hipermarketu. Ale z wódki nie chciał, a raczej nie umiał zrezygnować. Choć schroniskowy regulamin surowo zakazuje picia alkoholu. W styczniu 2008 r. Rzóska popłynął rwącym alkoholowym nurtem. W marcu wywieźli go nieprzytomnego ze schroniska do izby wytrzeźwień. Na Fordońską nie było już powrotu. Zamieszkał na ulicy.

Smak denaturatu

Ławki w parku, klatki schodowe, dworce – to był odtąd jego dom. Wtedy pierwszy raz pił denaturat. – Jak smakuje? Normalnie. Jak dobrze umajtać, to smakuje dobrze. Jak się majta? Dodaje się coli. Ale tak naprawdę smak nie ma żadnego znaczenia. Na głodzie alkoholik wypije wszystko.

Pił, włóczył się po ulicach. – Ważne było tylko, żeby zdążyć na śniadanie do Caritasu na Drukarską czy do misji Betezda na Czartoryskiego, na obiad do sióstr na Koronowską albo do bazyliki. Na Drukarskiej można było nawet się wykąpać. Nie było kolejek.

Na szczęście miał też stały kontakt z rodziną. Telefon Arka zasilała mama za pomocą zdrapek. Razem z Teresą namawiały go na odwyk. W czerwcu siostra zadzwoniła: – Jesteś trzeźwy? To idź do lekarza, czeka na ciebie. Tym razem, po trzech miesiącach życia na ulicy, posłuchał. Dlaczego? Właściwie nie wie. Może dlatego, że trzustka bolała go coraz bardziej?

Osiem tygodni na szpitalnym oddziale leczenia uzależnień wspomina dziś jako błogosławieństwo. Zajęcia od rana do nocy z psychoterapeutami. Przyglądanie się sobie. Nazywanie rzeczy po imieniu: że alkoholizm to choroba i chorym jest się już do końca życia. Ale można być trzeźwym alkoholikiem. Uczenie się, czego unikać. Jak unikać. Jak rozpoznawać pierwsze symptomy niebezpieczeństwa, gdy jeszcze można uciekać. – Każdy alkoholik w końcu wytrzeźwieje. Niektórym udaje się to za życia. Mnie się udało – podsumowuje swój odwyk Arek Rzóska.

Gdy wrócił do schroniska, wiedział już, że nie pić to za mało. Żeby wytrwać w trzeźwości, trzeba mozolnie, innymi zajęciami wypełnić czas, który dotąd poświęcało się alkoholowym imprezom i alkoholowym znajomym. Zapisał się do grupy AA. W następnym roku razem z terapeutką Renatą Sławatycką stworzyli w schronisku własną grupę wsparcia AA. Zaraz potem także schroniskową Grupę Wsparcia „Szansa” dla uzależnionych – alkoholików, narkomanów, hazardzistów, niewolników komputerów. I w końcu trzecią grupę, już poza schroniskiem, we współpracy z Bydgoskim Ośrodkiem Rehabilitacji Uzależnień i Profilaktyki.

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 52/2015

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy