Prezes w schronisku

Prezes w schronisku

fot. Grupa Wsparcia Szansa

Gdy już spadł na samo dno i zamieszkał w schronisku, zaskoczył wszystkich. Znalazł w sobie siłę, żeby pomagać innym Na długim stole w bydgoskim schronisku dla bezdomnych mężczyzn leży plik świeżo wydrukowanych, niebieskich kalendarzy planszowych Grupy Wsparcia „Szansa”. Bezdomny Arek założył ją sześć lat temu i jej poświęca większość czasu oraz energii. A także swoje prywatne pieniądze. – Bo Szansa to moje dziecko – tłumaczy, dlaczego bezdomny finansuje z własnej kieszeni druk 54 egzemplarzy kalendarza. – Skąd ta nazwa, Szansa? Bo to prawdziwa szansa dla uzależnionych i bezdomnych. Dla wszystkich takich jak ja. Tata nie pił Arek Rzóska ma 54 lata. Pochodzi z bydgoskiej rodziny robotniczej. Tata garbował skóry w zakładach obuwia Kobra. Mama pracowała w magazynach spółdzielni owocowo-warzywnej. – Arek zawsze był oczkiem w głowie mamy – wspomina młodsza siostra Teresa Theus. – Alkoholu w domu nie było. W każdym razie na pewno nie w nadmiarze. Nie widziałem ojca pijanego. Mamy tym bardziej – podkreśla Rzóska. – Ale piło się wszędzie indziej. Po sąsiedzku, a mieszkaliśmy na Okolu – w trudnej bydgoskiej dzielnicy. Piło się też na obozach harcerskich, zlotach młodzieżowych, w których chętnie brałem udział, bo miałem już wtedy ten gen społecznikowski. Tu coś wymyślić, tam plakacik wymalować, zorganizować jakąś wycieczkę czy wspólne wyjście – to ja zawsze pierwszy. W szkole uważali go za zdolnego, ale leniwego. Poszedł więc do przyzakładowej szkoły zawodowej Rometu, bydgoskiej fabryki rowerów. Wyuczył się na mechanika maszyn i urządzeń przemysłowych. Potem było technikum wieczorowe i dyplom technika mechanika. Szybko miał swoje, wcale niemałe pieniądze. Również na alkohol, bo lubił towarzystwo i czas zakrapiany wódeczką. – Ale wtedy jeszcze wszystko kontrolowałem – zapewnia. W pracy szybko awansował. Ostatnie 10 lat przepracował jako kierownik zmiany na wydziale montażu. Do pracy przyjeżdżał własnym samochodem. Nie założył rodziny. Choć poważnych związków miał kilka. – Gdy tak po czterech czy pięciu latach robiła się atmosfera, żeby związek sformalizować, odchodziłem. Nie byłem gotowy. Nadal nie jestem. I dobrze. Nie skrzywdziłem żadnych dzieci, bo ich nie mam. Ani tych kobiet. Nie mam nikogo na sumieniu. Teresa Theus: – Zawsze był bardzo towarzyski, kontaktowy, lubił stawiać innym. Że ma słabą głowę i problem z alkoholem, zauważyłam szybko, jeszcze gdy pracował w Romecie. On oczywiście zaprzeczał. W ogóle nie chciał na ten temat rozmawiać. Równia pochyła Gdy w 1998 r. Romet upadł, Arek stracił pracę. Szybko rozpadł się jego kolejny związek. Wrócił do mamy, do jej pokoju z kuchnią. Z pracą było ciężko. Ale coś tam podłapywał. Najpierw pracę w ochronie. Potem jakieś sprzątanie w hipermarkecie. Ale to już była równia pochyła. Pił coraz więcej i tracił kolejne zajęcia. – Nie żeby pójść napranym do roboty, ale gdy się piło dwa-trzy dni, to później na kacu gigancie po prostu nie chciało się iść do pracy. Byłem już wówczas mocno uzależniony. Ale o tym nie wiedziałem. A uzależniony chce tylko się napić. Nieważne, że nie będzie na chleb. Tym bardziej że w domu czekała matka. I jej emerytura. Wiedziałem, że mnie nie wyrzuci, bo to była taka miękka miłość. A dla mnie picie było ważniejsze niż opłaty za mieszkanie, jedzenie, łzy matki… W 2005 r. siostra z mężem zabrali mamę do siebie, do Świecia. – Nie mogłam już znieść płaczu żalącej się mamy – wspomina Teresa Theus. Wkrótce Arek stracił mieszkanie i trafił do bydgoskiego schroniska dla bezdomnych przy Fordońskiej. Tu trochę otrzeźwiał. Błyskawicznie znalazł robotę. Znów w serwisie sprzątającym hipermarketu. Ale z wódki nie chciał, a raczej nie umiał zrezygnować. Choć schroniskowy regulamin surowo zakazuje picia alkoholu. W styczniu 2008 r. Rzóska popłynął rwącym alkoholowym nurtem. W marcu wywieźli go nieprzytomnego ze schroniska do izby wytrzeźwień. Na Fordońską nie było już powrotu. Zamieszkał na ulicy. Smak denaturatu Ławki w parku, klatki schodowe, dworce – to był odtąd jego dom. Wtedy pierwszy raz pił denaturat. – Jak smakuje? Normalnie. Jak dobrze umajtać, to smakuje dobrze. Jak się majta? Dodaje się coli. Ale tak naprawdę smak nie ma żadnego znaczenia. Na głodzie alkoholik wypije wszystko. Pił, włóczył się po ulicach. –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 52/2015

Kategorie: Reportaż