Przegląd i ekologia

Mazury jak stara kopalnia

Za dużo inwestycji, za mało myślenia o prawdziwej przyrodzie

Rozmowa z Grzegorzem Wagnerem, dyrektorem Mazurskiego Parku Krajobrazowego

– Panie dyrektorze, niecałe sto metrów od siedziby Zarządu parku w Krutyni para bocianów wczesną wiosną 2001 r. założyła gniazdo. Pod gniazdem ruchliwa szosa i targowisko. Czy to jeszcze Mazury, czy…?
– Jak najbardziej, ciągle Mazury, choć pióra naszego skrzydlatego sąsiada są usmolone sadzami i przypominają niechlujny strój roboczy. Może to jest symbol zmian w tej krainie? Gdy tylko położył pierwsze patyki na izolatorach, co groziło mu śmiertelnym porażeniem prądem i awarią linii energetycznej, ściągnęliśmy ekipę z podnośnikiem, założyliśmy platformę ochronną. Bociany są bezpieczne i na pewno zadowolone. Mazury to kraina bociana białego.
– Czy dziś, jak przed laty, mazurskie dobra naturalne są cenione?
– Park narodowy projektowano już w latach 60. W 1970 r. po raz pierwszy powstał park krajobrazowy. Mazurski PK istnieje od 1977 r. – wtedy był jednym z kilku obszarów chronionych w Polsce. Obejmował prawie 50 tys. ha, w tym pod ścisłą ochroną 20 tys. ha. Od 1990 r. ma ponad 54 tys. ha. Jezioro Śniardwy, wielkie serce naszego parku, największe w Polsce, i jezioro Łuknajno, jeden z ośmiu polskich reprezentantów wśród Światowych Rezerwatów Biosfery, to diamenty pierwszej wielkości w polskiej przyrodzie.
– Od prawie 40 lat projektuje się Mazurski Park Narodowy, ale tutejsze samorządy wolą handlować działkami pod budownictwo daczowo-sezonowe. Są nawet projekty zmiany poziomu i przelewu wód kilku jezior.
– Mazury zaczynają przypominać starą kopalnię – już wiele naszych „pokładów, chodników i przodków wyrąbano”, w przenośni i dosłownie. Postępuje urbanizacja.
– Jak się układa współpraca parku z władzami lokalnymi?
– Niektórym gminom przeszkadzają ograniczenia ochronne – negocjujemy, uświadamiamy, proponujemy inne rozwiązania. Takie miasta jak Mrągowo, Mikołajki, Ruciane-Nida, Pisz – gdzie coraz mniej terenów niezabudowanych – rosną jak ciasto na potrójnych drożdżach. Przybywa hoteli, pensjonatów, sklepów, marketów, pół golfowych, stajni, „było rżysko – będzie San Francisco”. Zamiar podzielenia na działki i zabudowania np. półwyspu Szeroki Ostrów jest groźny dla jeziora Śniardwy, rośnie wielki hotel w Zdorach oraz przystanie nad jeziorem Seksty. Jeśli inwestycje ochronne będą opóźniane, miasta będą miały fatalny wpływ na swoje przyrodnicze sąsiedztwo. To, co przyciągało, będzie odpychało, bo zniknie jego pierwotna wartość. Woda w jeziorach czy Krutyni musi być czysta, żeby warto było tu przyjeżdżać.
– Ostatnio przybyło oczyszczalni i sporo kilometrów kanalizacji.
– Tak, Ruciane-Nida nadrabia wieloletnie opóźnienia, budowany jest system gminnej kanalizacji sanitarnej i oczyszczalnia. Jeziora: Niegocin, Boczne i Jagodne, Nidzkie i Bełdany, Wygryńskie i Guzianka będą chronione. Kolektor przerzutowy ścieków połączy wsie Jagodne i Rydzewo z oczyszczalnią w Miłkach. Są oczyszczalnie w Węgorzewie, Orzyszu, Piszu. W Popielnie, tam, gdzie znajduje się sławna Stacja Badawcza PAN, oczyszczalnia obsługuje dwie miejscowości i liczne obiekty turystyczne. Ma ogromne znaczenie dla parku, dla wód jezior Śniardwy, Bełdany i Warnołty. W pozostałych sześciu gminach przybywa urządzeń ochronnych, ale do ideału daleko. Będą one osłaniać rezerwaty. Powstaje czterokilometrowy pas zadrzewień ochronnych jeziora Łuknajno od strony Mikołajek.
– Krutynia, rzeka-unikat, to jednocześnie rezerwat i szlak turystyczny, ruchliwy jak Marszałkowska. W sezonie przepływa tędy kilkaset osób dziennie, łodzie i kajaki obijają się o siebie.
– Apelujemy o zachowanie czystości, poszukujemy sposobu odbierania odpadów od turystów płynących Krutynią i biwakujących na brzegach oraz metody badania nasilenia tego ruchu i sterowania nim, aby w sezonie turystycznym kajak nie popychał kajaka, biwaki nie zamieniały się w hałaśliwe i zaśmiecone obozowiska.
– Jakie ma pan marzenia?
– Na Mazurski Park Narodowy długo jeszcze nie będzie pieniędzy w budżecie. Na Mazurach trzeba tworzyć jak najwięcej rezerwatów i terenów chronionych. Powinno być wspierane rolnictwo ekologiczne. Obyśmy nie doczekali pisowni Mazury w cudzysłowie.
Rozmawiał Tomasz Kowalik


Polska bez trzmieli?

Tzw. DDT i nowe uprawy to główni wrogowie

Jeszcze nie tak dawno niemal na każdej miedzy można było znaleźć kilka trzmielich gniazd. Nie było łąki lub zagonu koniczyny, na których nie słyszałoby się basowego brzęczenia tych owadów. Wiosną najpierw pojawiały się trzmiele-matki, zwane też królowymi. Po przebudzeniu z zimowego odrętwienia oblatywały pola w poszukiwaniu miejsca na gniazdo. Najbardziej odpowiadały im mysie nory, które pracowicie przystosowywały do swoich potrzeb.
Po założeniu gniazda matka maskowała wejście i robiła pierwszą „kołyskę” w postaci płytkiej czarki, używając do tego cieniutkich płytek wosku

z gruczołów na brzuchu.

Na dnie czarki umieszczała porcję pyłku zmieszanego z woskiem i dopiero wtedy składała jaja, po czym zasklepiała ją wieczkiem.
Królowa pracowała ciężko, niczym robotnica. Jej kolejnym zadaniem było zbudowanie z wosku i napełnienie czegoś w rodzaju baryłki na miód. W nagrodę za katorżniczą pracę po trzech tygodniach mogła zobaczyć swoje pierwsze córki-robotnice, wtedy też powietrze wypełniało buczenie trzmieli, a kwiaty uginały się pod ciężarem krępych i włochatych owadów.
Piszę to w czasie przeszłym, bo choć ich cykl rozwojowy i zwyczaje nie uległy zmianom, obecnie te sielskie obrazki są rzadkością. W Polsce trzmieli jest mało – coraz mniej. Tak mało, że niektórzy właściciele szklarni zaczynają sprowadzać je z zagranicy.
Owadów zaczęło ubywać na początku lat 60., czego pierwszym skutkiem był spadek opłacalności dochodowych upraw koniczyny, lucerny i komonicy – roślin zapylanych właśnie przez trzmiele. Wyniki badań przeprowadzonych przez Komitet Badań Roślin Nasiennych PAN okazały się alarmistyczne: w drugiej połowie lat 60. na niektórych plantacjach Lubelszczyzny i Kielecczyzny z każdej setki trzmieli pozostał tylko jeden!
Przyczyną zagłady stał się preparat DDT, znany u nas jako azotox. Właśnie na początku lat 60. zaczęto go masowo używać do zwalczania stonki ziemniaczanej i innych szkodników, zwłaszcza na polach PGR. Wkrótce okazało się, że razem ze szkodnikami

giną owady pożyteczne,

m.in. pszczoły i trzmiele. Co gorsza, potomstwo ocalałych szkodników z każdym rokiem stawało się odporniejsze na truciznę, natomiast owady zapylające ginęły nadal.
Jako pierwsi alarm podnieśli pszczelarze. Zaczęto więc stosować środki trujące II generacji, ogłaszając terminy ich rozpylania i długość okresu toksyczności. Przez ten czas pszczoły były przetrzymywane w ulach, co zmniejszyło ich śmiertelność. Trzmieli i dzikich pszczół nie można było zamknąć w gniazdach, więc ginęły nadal.
Te, które nie zostały wytrute, umierały śmiercią głodową. W rolnictwie zaczął się czas stosowania herbicydów, mających niszczyć chwasty. I niszczyły, zmniejszając tym samym bazę pokarmową dla owadów miododajnych. Trzmielom kwiaty chwastów były niezbędne, zanim zakwitła koniczyna lub lucerna oraz po ich przekwitnięciu. Trzmiele-matki na próżno uwijały się za pokarmem dla larw. Owady nie mogły znaleźć pokarmu także w wiejskich ogródkach przydomowych, bo na wsi nastała

moda na strzyżone trawniki

bez kwiatów, a kwitnące krzewy zostały wyparte przez iglaki.
Na domiar złego koniczynę i inne rośliny motylkowe rolnicy zastępowali kukurydzą i trawami bez roślin domieszkowych (tzw. czysty siew), a jeśli nawet siali koniczynę, kosili ją przed zakwitnięciem, żeby uzyskać bardziej wartościową paszę.
Jakby nie dość było trzmielich nieszczęść, coraz liczniejsze na polach traktory i ciężkie maszyny rolnicze miażdżyły

podziemne gniazda owadów.

Trzmieli ubywało nawet w parkach narodowych. Przyczyną było nie tylko zatrucie środowiska. Zaniechanie wypasania owiec i bydła oraz zaprzestanie koszenia powodowało degradację łąk, a tym samym spadek ich kwiecistości. W 1966 r. w Tatrzańskim Parku Narodowym na 1 ha przypadało zaledwie 100 tych owadów. Na szczęście podjęto odpowiednie kroki i sytuacja poprawiła się, np. w Pieninach nastąpił czterokrotny wzrost „pogłowia” trzmieli, a w Ojcowskim PN trzykrotny.
Bez wątpienia bardziej skomplikowaną sprawą jest ratowanie i rozmnażanie trzmieli na terenach rolniczych. Import owadów to rozwiązanie najwyżej dla właścicieli szklarni, i to problematyczne, bo nie wiadomo, jakie skutki może wywołać krzyżowanie się naszych trzmieli z tureckimi czy greckimi, a po drugie – istnieje niebezpieczeństwo zawleczenia pasożytów.
Naukowcy opracowali metody sezonowej i całorocznej hodowli trzmielich rodzin dla potrzeb ogrodnictwa. Owady z takich hodowli mogą wrócić do natury. Niewiele to jednak da, jeśli znowu zaczną ginąć z głodu lub zostaną zatrute, dlatego, nie ujmując znaczenia prac naukowo-badawczych, wydaje się, że los tych sympatycznych i pożytecznych owadów rozstrzygnie się w szkołach rolniczych różnych szczebli i ośrodkach krzewienia wiedzy rolniczej. W tym wiedzy o niezbędności trzmiela na polach oraz o sposobach odwzajemniania mu się za pożyteczność.
Władysław Misiołek

Trzmiele należą do rodziny pszczół, jest ich kilkaset gatunków. Wyróżniają się krępą budową ciała i wydłużonymi narządami gębowymi, są owłosione. Tworzą jednoroczne społeczności liczące po kilkaset osobników. Z nastaniem zimy giną wszystkie z wyjątkiem zapłodnionych samic. W Polsce występuje około 30 gatunków tych owadów, wszystkie są objęte ochroną.

U nas najpopularniejsze są trzmiele polny i ziemny. Ten ostatni żyje na otwartych przestrzeniach (łąki, pola, lasy). Wylęg odbywa się w podziemnym korytarzu. Tak jak u pszczół, matka składa jaja w woskowych plastrach. Rodzina składa się z 200-400 osobników.

Trzmiel polny zakłada gniazda w mysich norach, ale też w opuszczonych ptasich gniazdach, pod kalenicami domów. Robotnice, które wykluwają się wczesną wiosną, są mniejsze od pojawiających się latem. Dorosłe owady żywią się pyłkiem kwiatowym i miodem. Żyją głównie na polach, łąkach i w ogrodach.


Gdzie można składować odpady niebezpieczne, zwłaszcza radioaktywne?

Witold Łada,
wiceprezes Państwowej Agencji Atomistyki
Są dwa rodzaje odpadów radioaktywnych. Pierwszy to paliwo z reaktorów, wysoko aktywne promieniotwórczo i długo „żyjące”. W tej chwili najbliższa rozwiązania problemu jest Finlandia, bo tam nie tylko znaleziono miejsce w głębokich warstwach geologicznych, ale także uzyskano zgodę władz lokalnych. Dyskusje na ten temat prowadzi się w USA, są nawet wyznaczone lokalizacje, ale brakuje zgody na budowę. Podobnie jest w takich krajach jak Anglia, Niemcy, Francja, nawet Szwajcaria, gdzie wytypowano miejsca w warstwach geologicznych, pokładach solnych, granitowych czy z glinki, która również jest nieprzepuszczalna. Na razie odpady te są składowane tylko czasowo, przeważnie przy elektrowniach lub w innych miejscach. Drugi rodzaj odpadów to nisko i średnio aktywne substancje promieniotwórcze, które występują w każdym kraju korzystającym z zastosowań techniki nuklearnej, np. izotopów w medycynie. Te odpady składowane są docelowo w odpowiednio przygotowanych składowiskach na powierzchni lub pod ziemią, bowiem spełnione zostały tutaj warunki bezpieczeństwa i istnieje gwarancja nierozchodzenia się ich np. przez 300 lat. Rozważa się też różne teoretyczne wizje innego zagospodarowania odpadów promieniotwórczych, np. na dnie oceanów. Słyszałem nawet o koncepcji wysłania ich na… Słońce, ale to są pomysły bardzo przyszłościowe.

dr Piotr Margoński,
Zakład Oceanografii Rybackiej i Ekologii Morza, Morski Instytut Rybacki w Gdyni
Na pewno nie powinno się szukać takich składowisk w Bałtyku, bo jest zbyt płytki. Do dziś zagrożenie dla rybaków stanowią stare beczki z iperytem, zatopione na dnie jeszcze w czasach I wojny światowej. Są ponoć przypadki zatapiania odpadów radioaktywnych przez Rosjan w Morzu Barentsa, że nie wspomnę o zatopionych okrętach atomowych („Kursk”). W każdym z takich przypadków należy jednak pamiętać o działaniu wody morskiej, o ograniczonej wytrzymałości pojemników na odpady. Te stare składowiska broni chemicznej na Bałtyku są dobrze oznakowane i ujęte na mapach, ale zdarza się, że przerdzewiałe beczki z iperytem łowi się nawet poza obszarem niebezpiecznym.

Krzysztof Szamałek,
Biuro Bezpieczeństwa Narodowego,
b. główny geolog kraju
Najlepszy sposób wynaleźli Niemcy, którzy od lat umieszczają niebezpieczne odpady w specjalnych pojemnikach metalowych, lokowanych w otworach wiertniczych w skałach o odpowiednich parametrach. Nie mogą to być skały z warstwami wodonośnymi ani też narażone na ruchy tektoniczne. Takie gilzy-pojemniki zostały oczywiście poddane badaniom. Okazuje się, że firmy, które chcą w ten sposób składować niebezpieczne odpady, płacą za taką możliwość, co jednocześnie obniża koszty pochłaniane np. przez rozpoznanie geologiczne.

Andrzej Wacowski,
prezes Polskiej Agencji Ekologicznej
Zagospodarowanie odpadów dotyczy cywilizacji jutra, jest to problem, o którym trzeba rozmawiać np. w kontekście wejścia do Unii. Warto zgromadzić specjalistów z dziedziny ochrony środowiska, geologii, atomistyki i niech każdy wyłoży swoje kwestie. Uważam, że w tej chwili dla nas groźniejsze są odpady komunalne, detergenty zawierające całą tablicę Mendelejewa. Izotopy promieniotwórcze łatwiej zabezpieczyć, gorzej jest na zwykłych wysypiskach. Już mamy taki „reaktor” termochemiczny w Łubnej pod Warszawą, a szykuje się Łubna II. Jest to zjawisko cywilizacyjne, z którego wszyscy musimy sobie zdawać sprawę i wspólnie znaleźć rozsądne wyjście.

dr Krzysztof Ziołkowski,
Centrum Badań Kosmicznych PAN
Nie daj Panie Boże, aby zaśmiecać kosmos. Nie można dopuścić do lokowania tam ziemskich nieczystości. Z naszymi brudami musimy sobie poradzić na Ziemi. W kosmosie krąży zbyt dużo różnych śmieci, np. szczątków starych satelitów, stwarzających poważne zagrożenie dla nowych, wystrzeliwanych pojazdów. To, co w kosmosie zostało, trzeba bezwzględnie niszczyć, a nie zaśmiecać dalej. Co do koncepcji wysyłania odpadów na Słońce, teoretycznie uległyby one anihilacji, ale do tej pory żadna sonda na Słońce nie uderzyła w powierzchnię.
Notował BT


eko-informacje

– Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej zmienił zasady udzielania pomocy finansowej w 2002 roku. NFOŚiGW wydłuży o pięć lat możliwość kredytowania przedsięwzięć. Do tej pory pożyczki z Funduszu trzeba było spłacić do 10 lat. Oprócz wydłużenia okresu kredytowania karencja w jego spłacie będzie mogła wynieść jeden rok, a nie jak dotychczas sześć miesięcy. Nowe zasady wejdą w życie po 1 stycznia 2002 r.
Napływające do Funduszu wnioski będą rozpatrywane łącznie w sześciu terminach. W sesji zimowej ocenione zostaną w trzech grupach – złożone do 30 listopada 2001 r., 31 stycznia i 31 marca 2002 r. W sesji letniej będą rozpatrywane wnioski złożone do 31 maja, 31 lipca i 30 września 2002 r.
Zmienią się też zasady umarzania części pożyczek. Do tej pory można było ubiegać się o umorzenie części pożyczki po spłaceniu 75% pożyczonej kwoty. W 2002 r. po spłaceniu połowy udzielonej pożyczki z oprocentowaniem można uzyskać 15-procentowe umorzenie, pod warunkiem że przedsięwzięcie zostało zrealizowane w terminie, a umorzona kwota zostanie przeznaczona na kolejną inwestycję ekologiczną.
Jeżeli sytuacja finansowa jednostki samorządu terytorialnego, która otrzymała pożyczkę z NFOŚ, uniemożliwia jej zwiększenie zadłużenia zgodnie z ustawą o finansach publicznych, może na to samo przedsięwzięcie uzyskać do 30% dotacji z Funduszu. Oprocentowanie pożyczek udzielanych jednostkom samorządu będzie uzależnione od ich dochodów budżetowych.

– W Sztokholmie podpisano konwencję o ograniczeniu stosowania „parszywej dwunastki”, czyli trujących związków chemicznych, groźnych dla zdrowia i życia ludzi i zwierząt. Konwencja dotyczy kontroli produkcji, importu, eksportu i stosowania 12 grup trujących związków wytwarzanych przez człowieka, jak pestycydy, dioksyny i furany. Do regionów świata najbardziej zanieczyszczonych związkami tego typu należy Morze Bałtyckie. Naukowcy wskazują, że wysokie stężenie toksyn w prawie zamkniętym Bałtyku jest źródłem wysokiej zachorowalności na raka oraz niskiej masy ciała noworodków w krajach nadbałtyckich. Nie sprzyja przyrostowi bałtyckiej populacji fok.

– Informacje o dostępnych technologiach i innowacjach ekologicznych, normach jakości i ich wdrażaniu będzie oferował przemysłowi wirtualny Bałtycki Instytut 21 dla Zrównoważonego Rozwoju Przemysłu. Polskim koordynatorem programu, w którym uczestniczą państwa nadbałtyckie: Niemcy, Szwecja, Rosja, Estonia, Łotwa, Litwa oraz Polska, jest Główny Instytut Górnictwa. Powstanie portalu sfinansuje szwedzki Fundusz Ochrony Środowiska. Na stronie internetowej będą dostępne m.in. technologie, jakimi dysponuje dany kraj, z dokładnym opisaniem projektu, informacje na temat norm jakości i ich wdrażania. Witryna będzie dostępna we wrześniu pod adresem www.baltic21institute.org.


Lepiej nago niż w futrze

Modelki i aktorki rozbierają się, by ratować zwierzęta

„Jest tyle rzeczy, o które ludzie powinni się troszczyć, ale w końcu nie troszczą się o nic. Zaciekawią się dopiero wtedy, gdy ujrzą nagich prominentów”, mówi Amerykanin Dan Mathews z organizacji Peta.
Peta to skrót od „People for the Ethical Treatment of Animals” (Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt). Ugrupowanie o tej nazwie, założone w 1980 roku w USA, obecnie liczy 750 tysięcy członków w ponad 20 krajach i jest największą organizacją obrony praw zwierząt na świecie, swego rodzaju

„Greenpeace dla zwierzaków”,

jak wyraził się niemiecki magazyn „Stern”. Aktywiści Peta demaskują potworne warunki, w których trzymane są norki na farmach hodowlanych, organizują bojkot firm i oskarżają dręczycieli zwierząt przed sądem. Udało im się doprowadzić do zamknięcia wielu rzeźni czy też nakłonić koncerny Gillette i Procter&Gamble do zaprzestania testów na zwierzętach. Niedawno młodzi działacze Pety obrzucili w Nowym Jorku tortami słynnych kreatorów mody – Calvina Kleina i Karla Lagerfelda, którzy zbytnio gustują w ubraniach z prawdziwej skóry. W kilka dni później sieć restauracji Burger King skapitulowała przed kampanią obrońców zwierząt, prowadzoną pod oskarżycielskim hasłem

„Murder King”.

Dyrektorzy Burgera zobowiązali się zapewnić zwierzętom (głównie kurczakom) w swych ośrodkach hodowlanych odpowiedni obszar przestrzeni życiowej i po co najmniej dwa naczynia ze świeżą wodą w każdej klatce. Firma McDonald’s przyjęła podobne warunki już w ubiegłym roku. W kampanii „Murder King” wzięli udział znani aktorzy – Alec Baldwin i Richard Pryor.
Już na początku lat 90. liderzy Pety doszli do wniosku, że jedynie skandal może poruszyć serca ludzi. Piękne modelki: Cindy Crawford, Christy Turlington czy Tatjana Patitz postanowiły w obronie praw zwierząt pozować fotografom w stroju Ewy. Tak powstał słynny plakat, na którym obnażone piękności zasłaniają swoje wdzięki jedynie transparentem z napisem: „Wolę chodzić nago, niż nałożyć futro”. Potem dołączyła do nich Pamela Anderson. Ta aktorka z imponującym biustem jest obecnie chyba najbardziej gorliwą zwolenniczką Pety i demonstracyjnie odwraca się od futer plecami, oczywiście gołymi, głosząc: „Skóra lepiej wygląda na żywym lisie niż na damskiej szyi”. Te nieco frywolne akcje prowadzone są do dziś. 18 lipca w Waszyngtonie dwie roznegliżowane modelki „Playboya”, Julie Mcllough i Rebekka Armstrong, prowadziły już piąty zorganizowany przez Petę

Dzień Wegetariańskiego Hot Doga.

Śliczne dziewczyny wyjaśniały gościom, że spożywanie mięsa jest wyjątkowo niezdrowe, prowadzi do wszelkiego rodzaju chorób i skraca życie milionów Amerykanów. Przy tym ten, kto zdecyduje się na hot doga z sałatą zamiast kiełbaski, nie tylko pomoże swojemu zdrowiu, ale także ocali życie niewinnym przecież cielątkom i świnkom…
Ostatnio rozbieranie się dla dobra zwierząt znów staje się popularne w Europie. Działacze Pety protestują w ten sposób przeciw unijnym planom ponownego przetestowania na zwierzętach tysięcy chemikaliów, od dawna już sprawdzonych i stosowanych na całym świecie. Zdaniem ekspertów, ta procedura oznacza śmierć czterech milionów psów, kotów, królików cieląt i jagniąt, aczkolwiek Unia Europejska zobowiązała się ograniczyć liczbę testów na zwierzętach o połowę. Oburzona niemiecka aktorka, Esther Schweins, sfotografowała się więc naga z cielęciem. Napis na plakacie głosi: „Cielę to cielę, a nie sznycel”. Jej koleżanka, Dennenesch Zoude, pozuje w stroju Ewy z owieczką. Przesłanie fotografii: „Dosyć już jagniąt ofiarnych”.

Krzysztof Kęciek


Nie zabijajmy gryzoni

– Gryzonie żyją wszędzie, gdzie jest jakakolwiek żywność. Także wśród nas: na polu, w domach i miejscach pracy. Zjedzą niewiele, ale zanieczyszczają żywność, niszczą sprzęt, odzież i dokumenty. Trzeba jednak podkreślić, że są naszymi sprzymierzeńcami i sanitariuszami miast. Choć roznoszą choroby, to i tak w stopniu mniejszym niż gołębie miejskie. Czwarty numer „Zielonych Brygad” odpowiada na pytanie, jak pozbyć się niechcianych lokatorów, nie czyniąc im krzywdy. Autor podaje przykład instalacji generatora akustycznego 4 kHz, skutecznie odstraszającego gryzonie.
– Od kilku lat systematycznie rośnie zainteresowanie alternatywnymi koncepcjami napędzania pojazdów. Decyduje o tym świadomość ekologiczna, podwyżki cen benzyny oraz szereg uregulowań prawnych, dotyczących składu spalin. W szóstym numerze poradnika ekologicznego „Eko i My” przeczytamy, że bardzo obiecującą technologią jest hybrydowy układ napędowy, stanowiący połączenie tradycyjnego silnika spalinowego i silnika elektrycznego. Może ona zapewnić zgodność z przepisami, jakie będą obowiązywać w przyszłości.
– Czy jeden owoc może zastąpić kotlet schabowy? Okazuje się, że tak. Awokado należy do najbardziej kalorycznych owoców świata, a to dzięki dużej zawartości łatwo przyswajalnych tłuszczów (nawet 30%) i sporej zawartości białka. Jak podaje siódmy numer „Działkowca”, drzewko awokado łatwo jest wyhodować w domu. Wystarczy pestkę z owocu umieścić w ziemi w doniczce. Po paru tygodniach wyrośnie roślina, którą pielęgnujemy podobnie jak wszystkie rośliny pokojowe.
ELŻ


Wkładka ”Ekologia i Przegląd” powstaje dzięki finansowemu wsparciu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej 

Wydanie: 2001, 32/2001

Kategorie: Ekologia
Tagi: Nr 16 (35)

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy